-Hej ho, hej ho! Do pracy by się szło! -dziarsko śpiewały krasnoludy. Maszerowały przez Prastarą Puszczę do kopalni położonej na zachodnim brzegu lasu tam, gdzie skały wdzierały się szarym jęzorem w rzedniejącą ścianę drzew. Pasma porannej mgły oplatały kolana wędrujących, czmychały przed okutymi butami z grubej, twardej skóry. Echo chwytało pieśń i niosło po puszczy niczym sygnał hejnału. Las się budził. Przeciągał rosochate ramiona gałęzi, ziewał szeroko przepastnymi dziuplami, z których wyglądały zaspane mordki wiewiórek.
I tylko ostatni krasnolud z szeregu człapał noga za nogą, nie śpiewał radosnej pieśni. Ciągnął kilof po ziemi ryjąc w niej ścieżkę swego niezadowolenia i klął cicho pod nosem, gdy ostrze zahaczało o wystające korzenie. Nie lubił swojej pracy. Nie cierpiał małej, dusznej kopalni, z której dzienny urobek mieścił się w jednej garści. Zawsze to jego korytarz był najmroczniejszy, jego złoże najuboższe. Zawsze to do niego miał pretensje sztygar i to jemu wiecznie psuły się narzędzia. Ech! Jakże marzył o tym, żeby nie chodzić do pracy!
Kopnął ze złością szyszkę leżącą u wejścia do kopalni i poganiany przez towarzyszy zagłębił się w ciemny tunel.
Nikt nie widział, jak starcza dłoń podniosła ową szyszkę, obróciła ją z zadumą. Wiekowy krasnolud zmarszczył krzaczaste brwi, zastanawiając się chwilę nad tym co usłyszał wśród mamrotliwych myśli młodzika. Pokręcił głową z niedowierzaniem, westchnął i uderzył z ziemię sękatym kosturem.
***
-Nikt nie był w stanie tego przewidzieć! -krasnoludy miotały się po izbie, przynosząc wieśmie wszystko czego potrzebowała do opatrywania rannego. Tylko jeden stał przy niej i zaglądał przez ramię, gdy pochylała się nad jego nieprzytomnym towarzyszem. -Tąpnięcie przyszło niespodziewanie. Nawet pracy żeśmy nie zaczęli. Po prostu jakby coś w ziemię łupnęło i nagle nad Zorinem chodnik się osunął. Wprost na głowę biedakowi...
-Przeżyje. -Margolota z troską okryła nieszczęśnika wełnianym kocem. -Ale do kopalni już nigdy nie zejdzie.
-Sam chciał. -cichy głos zaszemrał przy wieśmowym uchu.
I tylko ostatni krasnolud z szeregu człapał noga za nogą, nie śpiewał radosnej pieśni. Ciągnął kilof po ziemi ryjąc w niej ścieżkę swego niezadowolenia i klął cicho pod nosem, gdy ostrze zahaczało o wystające korzenie. Nie lubił swojej pracy. Nie cierpiał małej, dusznej kopalni, z której dzienny urobek mieścił się w jednej garści. Zawsze to jego korytarz był najmroczniejszy, jego złoże najuboższe. Zawsze to do niego miał pretensje sztygar i to jemu wiecznie psuły się narzędzia. Ech! Jakże marzył o tym, żeby nie chodzić do pracy!
Kopnął ze złością szyszkę leżącą u wejścia do kopalni i poganiany przez towarzyszy zagłębił się w ciemny tunel.
Nikt nie widział, jak starcza dłoń podniosła ową szyszkę, obróciła ją z zadumą. Wiekowy krasnolud zmarszczył krzaczaste brwi, zastanawiając się chwilę nad tym co usłyszał wśród mamrotliwych myśli młodzika. Pokręcił głową z niedowierzaniem, westchnął i uderzył z ziemię sękatym kosturem.
***
-Nikt nie był w stanie tego przewidzieć! -krasnoludy miotały się po izbie, przynosząc wieśmie wszystko czego potrzebowała do opatrywania rannego. Tylko jeden stał przy niej i zaglądał przez ramię, gdy pochylała się nad jego nieprzytomnym towarzyszem. -Tąpnięcie przyszło niespodziewanie. Nawet pracy żeśmy nie zaczęli. Po prostu jakby coś w ziemię łupnęło i nagle nad Zorinem chodnik się osunął. Wprost na głowę biedakowi...
-Przeżyje. -Margolota z troską okryła nieszczęśnika wełnianym kocem. -Ale do kopalni już nigdy nie zejdzie.
-Sam chciał. -cichy głos zaszemrał przy wieśmowym uchu.
Obraz pochodzi z galerii: http://narcotic-nightmares.deviantart.com/