Quantcast
Channel: Dream Weaver
Viewing all 127 articles
Browse latest View live

Coraz cieplej

$
0
0
Wiem, że za oknem mróz jak w środku zimy, leje i w ogóle hadko patrzeć, ale w mojej pracowni rozsiadły się czerwienie ceglaste. Piją kawę z żółcieniami i rudobrązami posyłając mnie co i rusz po czekoladki z karmelowym nadzieniem.
W szeleście brokatów sukni, w przepychu mięsistych tkanin..
Pawie krzykliwe i kwietne meandry.
Chustecznik długo nie mógł się zdecydować jak ma wyglądać. Przerzucał sukienki jak rozkapryszona pannica by w końcu otrzymać taką oto formę:







Lenistwo ojcem myśli twórczej.

$
0
0
Osoby scenki rodzajowej: Starszy i ja. Scenografia: suszarka na pranie, miska z praniem...No ogólnie taka bardzo babska scenografia.
Ja(głosem strasznym i donośnym bo nie chce mi się iść na górę i wolę werbalnie przeniknąć zamknięte drzwi izolatki Starszego): -Syn! Rozładuj zmywarkę!
-Nie mogłaś wczeeeeśniej powiedzieć? -Starszy wypełza ze swej samotni i ruchem robaczkowym właściwym dla swego pokolenia pokonuje dystans schodów.
-Trzeba było pamiętać. To przecież TWÓJ obowiązek. -akcentuję dydaktycznie, no, może trochę zjadliwie i wyciągam z michy spodnie od piżamy Małego.
-O...daj! -Starszy wyciąga rękę po wyżej wymieniony szczegół garderoby.
Powodowana instynktem matki karmicielki albo jak kto woli brakiem instynktu samozachowawczego, wręczam Starszemu mokry ciuch nie bardzo wiedząc czemu syn zaczyna rechotać.
-Pani dała Zgredkowi ubranie! Zgredek jest wolny! Nie musi rozładowywać zmywarki! -wyszczerza się Starszy.
Jasne....


A ty wiej wietrze mój, jam przyjaciel twój...



I mały japoński żarcik muzyczny:

Tolerancja i lawenda

$
0
0
-A wiesz, że w Anglii Druidyzm jest jedną z oficjalnych religii?
-Aha...-lekko błędny wzrok uniesiony znad gazety świadczy o tym, że mój mąż przebywa obecnie w świecie podwyższonego wieku emerytalnego czy inszych rewelacji ostatnich tygodni.
-Zmienię religię i będę ci gotowała zupę z muchomorów...-sonduję wytrwale odporność połówki.
-Dobrze kochanie. -pada mało przytomna odpowiedź.
-I będę biegać po Bielsku w wieńcu z dębowych liści...-posuwam wizję o krok dalej.
-Byle nie w samym wieńcu...-mruczy gazeta.

Aha...I lawenda miała być....





I znikam na tydzień moi kochani. Jak wrócę to opowiem...;)


Długo

$
0
0
Długo mnie tu nie było.
Czasem po prostu przychodzi taka chwila, że musimy poukładać sobie w głowie parę myśli, priorytetów. Czas ciszy. I nie chodzi tu o rzewne wzdychanie bo to prowadzi jedynie do przeciągu umysłowego.
Kto śledzi mój profil na FB wie, że nie ustałam twórczo a wręcz przeciwnie. Przegalopowałam jak dziki tabun przez dziedziny o jakich wcześniej miałam jedynie mgliste pojęcie. Byłam na szkoleniu w Domu Mokoszy, które zaowocowało rozkwitem miłości do ceramiki w wydaniu słowiańskim (o tym napiszę na moim drugim blogu), zaczęłam uczyć się splatania sznureczków w celtyckie wzory, poeksperymentowałam z bejcami i farbami (nic nie wybuchło) czego wynikiem jest min. ten kuferek:



Teraz wróciłam ze zlotu w Drohiczynie i próbuję się przełamać, by po igłę sięgnąć i ciuszki moim chłopakom poszyć. Straszną walkę ze sobą toczę i chyba Madej by sobie lepiej poradził z przełamywaniem mojego oporu...
Dla zainteresowanych link do relacji z Drohiczyna:

Muszę też Wam pokazać jeszcze coś. Dzieciaki z Fundacji, w podziękowaniu za materiały jakie w takiej ilości przesłałyście, namalowały specjalnie dla Was obrazek:


Beltaine

$
0
0
Obraz Muchy który zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Zupełnie inny od najbardziej znanego stylu jego twórczości. Bez owej "kreski". Zmysłowy każdym pociągnięciem pędzla...
Beltaine...






Hej ho...

$
0
0
-Hej ho, hej ho! Do pracy by się szło! -dziarsko śpiewały krasnoludy. Maszerowały przez Prastarą Puszczę do kopalni położonej na zachodnim brzegu lasu tam, gdzie skały wdzierały się szarym jęzorem w rzedniejącą ścianę drzew. Pasma porannej mgły oplatały kolana wędrujących, czmychały przed okutymi butami z grubej, twardej skóry. Echo chwytało pieśń i niosło po puszczy niczym sygnał hejnału. Las się budził. Przeciągał rosochate ramiona gałęzi, ziewał szeroko przepastnymi dziuplami, z których wyglądały zaspane mordki wiewiórek.
I tylko ostatni krasnolud z szeregu człapał noga za nogą, nie śpiewał radosnej pieśni. Ciągnął kilof po ziemi ryjąc w niej ścieżkę swego niezadowolenia i klął cicho pod nosem, gdy ostrze zahaczało o wystające korzenie. Nie lubił swojej pracy. Nie cierpiał małej, dusznej kopalni, z której dzienny urobek mieścił się w jednej garści. Zawsze to jego korytarz był najmroczniejszy, jego złoże najuboższe. Zawsze to do niego miał pretensje sztygar i to jemu wiecznie psuły się narzędzia. Ech! Jakże marzył o tym, żeby nie chodzić do pracy!
Kopnął ze złością szyszkę leżącą u wejścia do kopalni i poganiany przez towarzyszy zagłębił się w ciemny tunel.
Nikt nie widział, jak starcza dłoń podniosła ową szyszkę, obróciła ją z zadumą. Wiekowy krasnolud zmarszczył krzaczaste brwi, zastanawiając się chwilę nad tym co usłyszał wśród mamrotliwych myśli młodzika. Pokręcił głową z niedowierzaniem, westchnął i uderzył z ziemię sękatym kosturem.
***
-Nikt nie był w stanie tego przewidzieć! -krasnoludy miotały się po izbie, przynosząc wieśmie wszystko czego potrzebowała do opatrywania rannego. Tylko jeden stał przy niej i zaglądał przez ramię, gdy pochylała się nad jego nieprzytomnym towarzyszem. -Tąpnięcie przyszło niespodziewanie. Nawet pracy żeśmy nie zaczęli. Po prostu jakby coś w ziemię łupnęło i nagle nad Zorinem chodnik się osunął. Wprost na głowę biedakowi...
-Przeżyje. -Margolota z troską okryła nieszczęśnika wełnianym kocem. -Ale do kopalni już nigdy nie zejdzie.
-Sam chciał. -cichy głos zaszemrał przy wieśmowym uchu.



Okulary dla...

$
0
0
Podziemia pod miejskimi kamienicami obowiązkowo powinny być mroczne i wilgotne. Te zaś, które właśnie przemierzał adept magii, wręcz promieniowały poczuciem scenograficznego obowiązku. Z niskich, łukowo sklepionych stropów kapała lodowata woda, liszaj grzyba pracowicie wgryzał się w spoiny między czerwonymi cegłami. Na granicy kręgu światła rzucanego przez pochodnię lśniły czerwone paciorki szczurzych ślepi.
Mieszkańcy okolicznych kamienic niepokojeni przez piski i pochlipywania dobiegające z podziemi zgłosili Radzie Miejskiej nagminne zakłócanie ciszy nocnej, a Rada Miasta, pod nieobecność Wiedźmina, wysłała na rekonesans adepta miejscowej szkoły magii. No i brnął teraz ów nieszczęśnik przez wąskie korytarze, ściskając w jednej ręce magiczną różdżkę a w drugiej dzierżąc pochodnię.
-No gdzie jesteś wywłoko piekielna...-klął pod nosem, ślizgając się w szlamie zalegającym dno tunelu. Korytarz w tym miejscu poszerzał się nieznacznie przechodząc w izbę będącą niegdyś piwnicą na wino. W świetle pochodni można było dostrzec resztki zbutwiałych beczek i stelaży na butelki a na posadzce poniewierały się odłamki omszałego szkła.
-Nie jestem wywłoką. -zachlipało w kącie podziemnej izby. -Wypraszam sobie!
Mag obrócił się błyskawicznie w kierunku skąd doszedł żałosny głos i mierząc różdżką w niewidzialnego stwora, uniósł pochodnię wyżej. Nieco przerośnięta jaszczurka o wężowatym ciele i smętnie opadającym kogucim grzebieniu, zmrużyła krótkowzroczne ślepia, przesłaniając je pazurzastymi łapami. -No nie po oczach...-jęknęła. -I tak jestem krótkowidzem a ty mnie jeszcze oślepiasz...
-Och...przepraszam. -skonsternowany Mag cofnął dłoń z łuczywem. -Nie chciałem przeszkadzać. Szukam tu piekielnej bestii. Nie widziałeś jej może? Ludzie się skarżą...
-Mówię przecież, że mam kłopoty ze wzrokiem. -syknął stwór. Nie widzę dalej niż na odległość swojego ramienia. -rozwidlony język z irytacją omiótł ostre koniuszki kłów. -Jak więc mam dostrzec cokolwiek w tym labiryncie korytarzy?
-Co za tragedia! -adept magii chciał załamać ręce, ale oparzył się pochodnią i zrezygnował. -Ale przecież zawsze możesz nosić okulary, znacznie poprawiłyby twój wzrok! -dodał odkrywczo.
-Okulary? -stwór wyglądał na prawdziwie zainteresowanego. -A co to są okulary?
Mag zatknąwszy różdżkę za pasek spodni, ściągnął z nosa własne szkła. -Proszę, spróbuj. Może akurat będą pasować? Sam mam w domu drugą parę...
***
-Trzeba by się zastanowić, czy na pewno wszystkim należy pomagać. -Smok westchnął, patrząc na skamieniałego Maga. -Czasem, przez nieprzemyślany gest, choćby i płynący z dobrej woli, można nie tylko samemu oberwać po nosie ale i narazić innych na przykre konsekwencje swojego czynu. No ale dobra. -mruknął, odwracając się do grupki mieszczan już kombinujących czy aby Mag nie będzie pasował do wystroju ich przydomowych ogródków. -Dajcie lustro. Idę pogadać z bazyliszkiem. -westchnął raz jeszcze i mrucząc pod nosem coś w stylu „Świat się kończy...Smok robiący za wiedźmina”, z lustrem pod pachą zagłębił się w ciemne czeluści podziemia. 



Autorem obrazu jest Teofil Ociepka.

Karczma "Pod szczęśliwą wieśmą"

$
0
0
Trakt przecinał wieś wstęgą nierównego bruku i biegł wzdłuż południowego krańca Prastarej Puszczy, oddzielony od ściany lasu pasem łąk. Dopiero dalej, za mostem, wrzynał się w malachitowy cień. Tam kocie łby ustępowały brunatnym koleinom wyrzeźbionym w tłustej ziemi a wydeptane pobocza zagarniały zarośla, spychane przez wiekowe drzewa coraz bliżej światła drogi. Nim wędrowiec wyruszywszy ze wsi o świcie pokonał rozszeptany cień Puszczy, słońce zaczynało chować się za horyzontem a szarość kładła się na wrzosowiska. Tu też droga rozwidlała się na dwa kierunki. Podążając w prawo można było dotrzeć do Stolicy, zaś trakt rozwijający żółtawy jęzor w stronę zachodzącego słońca, wiódł do majaczących na horyzoncie stalowo-sinych Smoczych Gór.
Na tych właśnie rozstajach, na przydrożnym kamieniu siedział zafrasowany wędrowiec. Czapkę z piórkiem przesunął na ucho, brodę podparł złożonymi dłońmi i patrzył posępnie na słup z trzema tabliczkami wskazującymi trzy kierunki. Młynarz zdążający do wsi zatrzymał konika, bo choć śpieszno mu było do domu, to wszak prócz worków z mąką wieśmę wiózł tym razem a ta prosiła go, by na chwilę na rozstajach stanął i podróżniczka pozwolił jej narwać. Wiadomo przecież, że podróżniczek rosnący w takim miejscu moc nie z jednej drogi a z trzech czerpie i o wiele większą siłę magiczną posiada.
-Może i ty do wsi zdążasz. -Młynarz zagadnął nieznajomego. -Miejsca na wozie dosyć, podwiozę. -uśmiechnął się szeroko, sympatycznie. Oj, gdybyż się wędrowiec zgodził. Wieśmie usta się nie zamykały. Mieliła i mieliła, lepiej niż kamienne żarna i pytała o wszystko, jakby co najmniej chciała pisać traktat o młynarskiej pracy. O wodnika pytała, czy koła w potoku nie zatrzymuje, o duchy co we młynie po nocach piszczą...Niechby podróżnego w obroty wzięła, bo jeszcze chwila a młynarzowi mózg uszami wypłynie od tego wieśmowego trajkotania.
-Kiedy widzisz, dobry człowieku, sam nie wiem w którą stronę mam się udać. -westchnął wędrowiec. -Mówili mi, żebym szczęścia w świecie szukał ale doszedłszy do rozstajów dylemat mam, gdzie owe szczęście na mnie czeka. Tak po prawdzie to nie odpowiada mi żadna z tych dróg...
-To wszystko zależy od tego, co jest twoim szczęściem. -Margo wycięła kozikiem kolejną gałązkę podróżniczka. -I jeśli tak się dobrze zastanowić, to nawet siedzenie na rozstajach nie jest pozbawione sensu. -mrugnęła do nieznajomego i ku rozpaczy Młynarza, wdrapała się na kozioł. -Każde miejsce jest dobre na to, żeby być szczęśliwym. -pomachała mężczyźnie wiązką podróżniczka, zdając się nie zauważać, że akurat Młynarz na szczęśliwego swym obecnym miejscem nie wyglądał.
***
Rok nie minął a na rozstajach rozsiadł się przydrożny zajazd, witający strudzonych podróżnych szeroko otwartymi ramionami drzwi, ciepłą strawą i miękkim łożem. U ościeżnicy, na wykutym przez wiejskiego kowala szyldzie można było dojrzeć napis „Karczma pod szczęśliwą wieśmą” a na kołku nad szynkwasem, w rytm skocznej muzyki wesoło kołysała się filcowa czapka z piórkiem. 




Obraz pochodzi z galerii :http://logartis.deviantart.com/


Prorok

$
0
0
Dzień był paskudny. Nie ma co się oszukiwać. Bywają takie i brak pogodzenia się z tym prostym faktem sprawi jedynie, że sfrustrujemy się jeszcze bardziej.
Ołowiane chmury napęczniałe deszczem wisiały tak nisko nad Prastarą Puszczą, że niemal ocierały nabrzmiałe deszczem brzuchy o wierzchołki drzew. Śnieg zniknął niemal całkowicie odsłaniając zbutwiałe liście i kałuże błota, w których ponuro kląskały buty ludzi odwiedzających targ. Sam rynek też poddał się wilgotnemu marazmowi. Gęsi w wiklinowych klatkach porzuciwszy podszczypywanie łydek przechodniów, schowały łebki pod skrzydła, żyd sprzedawał towar bez targów a cygan polerował patelnie z miną kata ostrzącego topór.
Jednym słowem – szaro, buro i ponuro. Nawet sołtysowej nie chciało się plotkować.
I nad ową przycichłą społecznym niezadowoleniem szarość, wybijał się jeden głos, niosąc się niczym spiżowy dźwięk dzwonu zwiastującego rychły armagedon.
-Spłoniecie w ogniu piekielnym! -wołał starzec odziany w ubłoconą, wełnianą szatę. -Tylko cierpienie i biczowanie pleców pokrzywami może odkupić wasze grzechy! Głęboki post i wstrzemięźliwość są jedyną słuszną drogą do Raju! -wrzeszczał aż ochrypł zupełnie.
-Czemu tak mało ludzi mnie słucha? -warknął, przysiadając na podium zbitym z koślawych desek. -Ostrzegam ich, wskazuję błędy, piętnuję grzeszne uczynki! Mówię, co spotka ich, jeśli się nie nawrócą...
-Myślisz, że potrzebują dziś kolejnej deszczowej chmury czy raczej odrobiny słońca? -Margo poklepała go po ramieniu i wcisnęła w dłoń rumiane jabłko. -Może i nie są idealni, ale pozwól im się cieszyć. Nie wmawiaj, że urodzili się za karę a każda ich radość jest okupiona cierpieniem. To nie prawda. Chcesz, żeby cię słuchali? Pokaż im radość. Szczególnie w takie dni jak ten dzisiejszy. -Margo wdrapała się na podium opuszczone przez proroka i nabrawszy w płuca powietrza wrzasnęła:
-Kto chce przepis na magiczną szarlotkę szczęścia? Dzisiaj chłop z Kolonii jabłka za pół ceny sprzedaje..!
-Szarlotka. -prychnął starzec patrząc, jak kobiety powolutku zbierają się wokół wieśmy. -Też mi sposób na życie...Ale może kto przy obieraniu jabłek nożem w palec się zatnie? -poweselał odrobinę. -Zawsze to cierpienie na odkupienie grzechu obżarstwa.



Obraz pochodzi z galerii: http://bumhand.deviantart.com/

Smoczna kuchnia - szarlotka pełna szczęścia.

$
0
0

-Słyszałem, że wspominałaś coś o szarlotce. -Smok wymownie spojrzał na wiklinowy kosz stojący na zydelku. W koszu, na słomianej wyściółce zalotnie czerwieniły się jabłuszka.
-Tak, wczoraj na rynku. Ku pokrzepieniu serc. -Margolota przerwała zaplatanie warkocza i spojrzała na Smoka. -A co?
-Bo ja też bardzo smętny jestem...-Smok westchnął ciężko. -Tej wiosny jeszcze nie ma...i bałwan się roztopił...i...O widzisz? -łuska mi z tego zmartwienia matowieje! -ostentacyjnie wyciągnął łapę w stronę wieśmy.
-To cukier puder. -prychnęła Margolota, zerkając na smoczą łapę. -Znowu wyjadałeś kandyzowany imbir!
-Przeziębienie mnie brało! -Smok pospiesznie otrzepał pazury. -Nie wyobrażasz sobie, jaki uciążliwy potrafi być smoczy katar! Nigdy nie wiesz czy przypadkiem nie kichniesz ogniem...A wracając do szarlotki...
-Tak? -wieśma zawiązała na warkoczu kokardkę z rzemyka i z pozornie obojętną miną sięgnąwszy po nóż zaczęła obierać pierwsze jabłko.
-Szarlotka wspaniale zapobiega wiosennym infekcjom. -smok jak gdyby nigdy nic otworzył książkę kucharską i odnalazłszy przepis przesunął pazurem po kartce. -Weźmy taki cynamon...Ma nie tylko silne właściwości przeciwzapalne ale i obniża poziom cukru we krwi...
-O tak...to twoja główna infekcja wiosenna. Wysoki poziom cukru. -zachichotała Margolota.
-No co! -oburzył się Smok. -Stres, endorfiny...czekolada...ciasta, ciasteczka...rodzynki...
-Rodzynek już nie ma. Zjadłeś wszystkie. -z niewinnym uśmiechem przypomniała wieśma. -Ale cynamonu sypnę od serca, żebyś mi się tu nie zapalił przedwiosennie. Zabieraj księgę. Ten akurat przepis znam na pamięć. -w miejscu opasłego tomiska postawiła makotrę do której powędrowały:
3 szklanki mąki (o tak, miała wieśma parę szklanek, których nie zdążyły wytłuc wiewiórki)
masełko zimne, prosto z sieni przyniesione (czemu zimne? A bo z kruchym ciastem odwrotnie niż z kobietą trzeba postępować. Szybko i na chłodno. I zostawić, zanim się nie rozgrzeje.)
4 żółtka (białka zostawić...jak tą kobietę...tfu, masło)
niecała szklanka cukru (to już zależy ile tych endorfin potrzebujemy)
cukier z prawdziwą wanilią
łyżeczka proszku do pieczenia (sprowadzonego teleportem ze świata równoległego)
odrobina cynamonu (do smaku)
Masło Margolota starła na tarce buraczanej. Tak o wiele łatwiej ciasto zagnieść, bez rozgrzewania go dłońmi. A potem rozejrzała się nieco bezradnie po izbie. Nie było lodówki! Ba! Nawet śniegu za oknem dawno zabrakło...
-Muszę zamrozić ciasto. -wymownie spojrzała na Smoka. -Skoczyłbyś w góry na pół godziny?
I Smok skoczył. Dla szarlotki skoczyłby wszędzie...
A w tym czasie wieśma pokroiła obrane jabłuszka w drobną kostkę i uprażyła w garnuszku dodając do smaku cynamon, parę roztartych w moździerzu goździków i odrobinę cukru.
Smok wrócił gdy akurat kończyła wysypywać tartą bułką blachę wysmarowaną masłem. Starając się nie dygotać, strząsnął z nosa resztki śniegu i położył na stole idealnie zmrożone ciasto, które wieśma podzieliła na dwie części. Tą większą starła na blachę, delikatnie rozprowadzając wiórki po całej powierzchni i natychmiast wstawiając do rozgrzanego pieca. Drugą część wyniosła na razie do sieni.
-Jeśli zjesz jabłka, nie będzie szarlotki! -ostrzegła, widząc kątem oka ukradkowy ruch łuskowatej łapy.
-Chciałem się rozgrzać. -burknął Smok.
-Proszę bardzo. -Margo wręczyła mu trzepaczkę i miskę z białkami. -Zanim ubijesz na sztywno, z pewnością będzie ci cieplutko. Tylko pod koniec dodaj łyżkę cukru! -dodała jeszcze, wyjmując z pieca przyrumieniony spód ciasta. Posypawszy go bułką tartą (takie zaklęcie wiążące jabłuszka z ciastem), wyłożyła na niego uprażone jabłka, delikatnie rozsmarowała pianę ubitą z białek i na to starła drugą część ciasta, starając się ignorować głośne przełykanie śliny i burczenie w smoczym brzuchu.
-No. I znów do pieca. -sapnęła zadowolona. -Zaraz będzie gotowa. Jak tylko góra ładnie się zarumieni.
-Strasznie długie to zaklęcie szczęścia. -westchnął Smok. -Nie da się szybciej?
-Ależ oczywiście, że się da. -Margolota sięgnęła po łódeczkę obranego jabłka i suto posypawszy je cynamonem wcisnęła w smoczą łapę. 


"Równowaga - przeżytek czy konieczność"

$
0
0
Szkoła Magii i Alchemii oraz Wydział Leczenia Skutków Ubocznych mieściły się na rozległej parceli w południowej części Stolicy. Trafiali tu najlepiej rokujący młodzi ludzie, elfy a czasem i brodaty krasnolud, chcący zgłębiać tajniki zamiany ołowiu w złoto. Teraz jednak studenci dostali parę dni wolnego a gmach uczelni otworzył swe podwoje dla uczestników Spotkania Integracyjnego pod hasłem „Równowaga - przeżytek czy konieczność”
Obwieszona portretami ściana auli reprezentacyjnej przypominała ewoluujący ser, w którym raz po raz otwierały się i zamykały okna teleportów. Obsługa Zjazdu próbowała co prawda zapanować nad tą samowolą i brakiem poszanowania dla wizerunków szacownego grona pedagogicznego, ale wkrótce opadła z sił i wzdychała tylko smętnie, gdy kolejny mag z cichym „plop” pojawiał się w miejscu zamyślonej twarzy rektora. Na miotły wetknięte w złoty puchar Uczelni Roku już przestano zwracać uwagę, tak jak i na Zwierzęta Mocy pełzające, latające czy brykające wesoło po adamaszkowych dywanach. Czasem tylko przez salę przemykał cień woźnego z szufelką, dyskretnie usuwając niektóre efekty owego brykania.
Margolota dotarłszy do stołu z przekąskami właśnie wybierała na porcelanowy talerzyk fikuśne kanapeczki i ciasteczka, gdy światło rzucane przez kryształowy kandelabr przesłoniła jej sylwetka lewitującego maga.
-Może kanapeczkę? -wieśma zadarła głowę i uniosła do góry talerzyk.
Chudzielec ubrany jedynie w turban i coś w rodzaju etnicznej pieluszki otworzył jedno oko i spojrzał na Margolotę pogardliwie. -Czerpię energię z kosmosu. Nie potrzebuję fizycznej strawy, by doskonalić ducha. -burknął, zaplątując chude nogi w skomplikowany węzeł.
-Jak chcesz. -wieśma wzruszyła ramionami. -Ale te pączki są naprawdę przepyszne.
-Jestem ponad ziemskie namiętności. -mag zamknął oko i ostentacyjnie uniósł się odrobinę wyżej.
-Jak możesz pomagać ludziom, skoro straciłeś kontakt z rzeczywistością? -Margolota oblizała z palców konfiturę i sięgnęła po kolejnego pączka.
-Ja, który rozmawiam z samymi Bogami nie będę się zniżał do przyziemnych spraw maluczkich! Mam wyższe cele! -mag spojrzał na Margo z poziomu lewitacji i odfrunął na chmurce swojej pychy.
-Widziałeś go? -fuknęła wieśma, przepychając się w stronę Smoka kontemplującego paterę z kandyzowanymi owocami. -Co komu przyjdzie z oświecenia, jeśli owe światło zachowa jedynie dla siebie?
Smok delikatnie zdjął z głowy czyjąś Żabę Mocy i mrugnął złotym okiem do rozeźlonej Margoloty. -Taki lewitujący Mag jest czasem potrzebny, żeby pokazać innym co się stanie, gdy w pogoni za rozwojem osobistym odetniemy korzenie wiążące nas z ziemią. -powiedział, rozglądając się po suto zastawionym stole.
-A może należy je odciąć, żeby się uwolnić? -wieśma spojrzała na Maga krążącego wokół kandelabra.
-Od czego chcesz się uwalniać, pisklaku? -Smok nabił na pazur kanapkę.
-Chociażby od przeszłości...
-Przeszłość to droga jaką przebyłaś do tu i teraz. To nauka, jaka była potrzebna, dziedzictwo. Pakiet szczęścia z jakim każdy z nas przychodzi na świat. Nie, Margo. Nie o odcięcie tu chodzi a o odsłonięcie owych korzeni i zrozumienie ich mocy. Inaczej zaczniesz lewitować jak ten tam..i ominie cię cały zachwyt nad światem w którym żyjesz. A to bardzo piękny świat...-Smok przełknął kanapkę i uśmiechnął się szeroko. -Jeśli tylko nie patrzy się na niego z góry...a prosto w oczy.
-A czy korzenie nie sprawią, że zaprzepaszczę szansę sięgnięcia wyżej? -wieśma ciągle nie wyglądała na przekonaną. Może jakąś cząstką duszy zazdrościła Magowi zrzucenia płaszcza fizyczności?
-A czy drzewo nie czerpie siły zarówno z ziemi jak i z nieba? -smok zmierzwił ciemną czuprynę Margo. -To jest właśnie ta równowaga....




Obraz: okładka z płyty Steel Prophet "Messiah"

Dawno..dawno temu.

$
0
0
Dawno, dawno temu... Nie. Nie prawda. Wcale nie tak dawno i zupełnie niedaleko od Prastarej Puszczy, pewna dziewczyna zakochała się w Minstrelu. Bez pamięci, całkowicie i na zabój, jak to młode dziewczyny kochać potrafią. Spijała z jego warg każde słowo pieśni, które były tak bardzo niezwykłe i odkrywcze, że z siłą wodospadu rozbijały w pył każdy inny, nieśmiały dźwięk. Słuchała ostrego rytmu, tak męskiego i drapieżnego, że ciarki przebiegały po niewieścich plecach. Oj, zaimponował dziewczynie ów Minstrel, serce ukradł, w głowie zawrócił głośnym rytmem skocznej melodii. Cóż mieli robić rodzice? Wyprawiono weselisko a dziewczyna ruszyła w świat ze swym wybrankiem, by osiąść w stolicy Królestwa.
Oczywiście, że była szczęśliwa. Tylko z biegiem lat jej nieśmiałe, delikatne szczęście zaczęło tracić słuch, osaczone coraz głośniejszą pieśnią o chwale i sile. Zagłuszone muzyką, która zagarniała sobą cały świat, nie zostawiając dziewczynie nic, prócz stosów zapisanych pergaminów ze słowami kolejnych rycerskich ballad.
-Nie słyszę siebie! -szeptała cichutko, gdy Minstrel nabierał tchu przed następną pieśnią.
-Nie możesz siebie słyszeć! -odpowiadał. -Przecież to byłby dysonans w muzyce, jaką cię otaczam! Nie bądź niemądra, kochanie. Zobacz, piórko na mojej czapce nie błyszczy tak jak powinno. Zajmij się tym. To wychodzi ci znacznie lepiej niż śpiew.
I dziewczyna milkła. Jednak coraz częściej tęskniła za ciszą. Coraz bardziej przeszkadzała jej nie dająca wytchnienia, drapieżna muzyka. W końcu, nie mogąc już znieść ciągłego hałasu spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i uciekła jak najdalej od Minstrela i wielkiego miasta. Prawdę powiedziawszy, Minstrel nawet tego nie zauważył zajęty komponowaniem kolejnej pieśni a miasto odetchnęło z ulgą, pozbywszy się cichego, niepokojącego elementu.
Dziewczyna zaś zawędrowała do Prastarej Puszczy. Jak to w bajkach bywa, błąkającą się, nieszczęśliwą istotę spotkał pustelnik żyjący w sercu lasu, z dala od zgiełku i szaleńczej galopady świata. Pustelnik wcale nie był stary i nie odżywał się korzonkami. Mieszkał w całkiem wygodnym domu otoczonym żywicznym zapachem drzew a spiżarnię zaopatrywał w pobliskiej wsi, tej samej zresztą, w której tak często pojawiała się Margolota.
Dziewczyna została u pustelnika. Zachwyciła się ciszą otulającą leśną polanę, z ulgą przyjęła małomówność towarzysza. Powoli, dzień za dniem zrzucała z siebie strzępki hałasu, leczyła duszę pokąsaną ostrymi dźwiękami. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby wraz z zabliźnianiem się ran, owa kojąca cisza nie stawała się coraz bardziej uciążliwa i martwa. Dziewczyna przyzwyczajona to tego, że wypełniały ją roztańczone dźwięki muzyki, teraz poczuła pustkę i smutek. To co ją koiło, nagle stało się nudne i bezbarwne.
-Ta cisza jest nie do zniesienia. -skarżyła się wieśmie. -Pustelnik niemal nic nie mówi, nie potrafi grać na żadnym instrumencie a o śpiewie to zupełnie zapomnij. Albo ucieknę od niego, albo oszaleję!
-Jaka cisza? -zdziwiła się Margolota. Siedziały na przyzbie. Ciepłe, wiosenne słońce ogrzewało policzki, łaskotało nosy zadarte w stronę nieba. Las szumiał, szeleścił rozradowany rychłą zapowiedzią zielonych listów, ptaki darły dzioby, prześcigając się w wesołych trelach. Nawet koza wieśmy poczuwszy wolę Bożą, meczała zalotnie do oburzonego kota.
-Całe życie ktoś śpiewał ci własne piosenki. -Smok przeciągnął się z metalicznym chrzęstem łusek. -Teraz dano ci szansę stworzyć własną pieśń. Dopiero w tej ciszy usłyszysz samą siebie. 



Autorem obrazu jest Shawna Erback

Modna Wiedźma

$
0
0
Suknia była przepiękna. Uszyta z czarnego, cieniutkiego jak mgła jedwabiu ze srebrnym szamerunkiem na szerokich rękawach i gwiazdkami otaczającymi głębokie wcięcie dekoltu.
Tydzień temu przyjaciółka Margo zamówiła ją w katalogu „Modna Wiedźma” i właśnie przywieziono ją kurierem z samego serca Stolicy do podmiejskiego domku, w którym mieszkała wyżej wspomniana dziewczyna.
-Jejku! -westchnęła Margolota, ostrożnie przesuwając dłonią po delikatnym materiale. -Ależ będziesz cudnie wyglądać! Gdzie chcesz ją nałożyć?
-No jak to gdzie, na przedwiosenny sabat, w najbliższą pełnię księżyca!-przyjaciółka zachichotała i pognała do drugiego pokoju, żeby czym prędzej przymierzyć mgielne cudo.
-Chyba nie mówisz o tym spotkaniu w lesie? -Margo uniosła brew, przyglądając się wiedźmie spowitej w niemal nieistniejącą kreację.
-To jest ostatni krzyk mody! -oburzyła się przyjaciółka i z jedwabnym szelestem podeszła bliżej do kryształowego lustra.
-Biorąc pod uwagę realia Zlotu Czarownic, to nie będzie krzyk, a szczękanie zębami. -filozoficznie zauważyła Margo. -Zmarzniesz i zachorujesz. Zobaczysz.
-Ale wszystkie Wiedźmy tak się ubierają! -jęknęła przyjaciółka, próbując jako tako wypełnić sobą głęboko wykrojony dekolt.
-Ale nie na wycieczki po lesie! Może i noszą takie suknie w swoich salonach, ale mądra wiedźma na przedwiosenne tańce dookoła ogniska powinna nałożyć ciepłe, wełniane gacie.
-Jesteś okropna. -przyjaciółka pokazała Margolocie język. -Żadnego elfa nie uda mi się zachwycić gdy ubiorę grube pantalony!
-To może uściślijmy cel w jakim udajesz się na Sabat. Bo teraz to już nie wiem czy chcesz czarować czy oczarowywać. -zachichotała Margo. 



Niestety, nie znam autora tego uroczego obrazka.

Bajka o zazdrości

$
0
0
Pewnego razu, jak to w bajkach bywa, drwal spotkał w Prastarej Puszczy piękną kobietę. Zakochał się w niej bez pamięci, z wzajemnością zresztą i rychło wyprawił huczne wesele. Skąd biedny drwal miałby mieć talary na wystawne weselisko? Otóżów człek żył wyjątkowo dostatnio a to za prawą swej, skądinąd pośledniej profesji. Prastara Puszcza była lasem niezwykłym. W ciemności nocy błękitnawe iskry magii przeskakiwały między drzewami, ciche szepty wplatały się w warkocze gałęzi, czasem rozbrzmiewając głośniejszym śmiechem, śpiewem czy pomrukiem jakiegoś wielkiego zwierza. Żaden człowiek o zdrowych zmysłach nie odważyłby się ściąć drzewa w owym lesie, bez uprzedniego spytania o zgodę i złożenia należytej ofiary. Z niezwykłych drzew pozyskiwano drewno najcenniejsze w całym królestwie. Zaledwie jedna deska umieszczona w ościeżnicy potrafiła napełnić dom bezpiecznym ciepłem, kołyska wykonana z tego drewna zapewniała spokój i zdrowy sen maleństwu. Z owego drewna wykonywano talizmany ochronne, kostury zapamiętujące drogę do domu i magiczne fajki, z których dym układał się w co tylko sobie właściciel zamarzył.
Jednak Puszcza zazdrośnie strzegła swoich drzew i bardzo rzadko dawała się przebłagać. Drwal zatem musiał być nie tylko człowiekiem wielkiego serca i honoru, ale też niezmordowanym wędrowcem przemierzającym leśne ostępy, jak i doskonałym dyplomatą, potrafiącym przekonać Puszczę do użyczenia drewna.
I taki właśnie drwal pojął za żonę piękną, choć tajemniczą niewiastę.
Żyło im się szczęśliwie i dostatnio, bo odkąd młoda żona zaczęła towarzyszyć drwalowi w jego leśnych wyprawach, wydawało się mężczyźnie, że Prastara Puszcza patrzyła na niego łaskawszym okiem. Czasem tylko, w noc księżycową, gdy drwala zmorzył słodki sen, wymykała się dziewczyna z domu i znikała w osrebrzonej ciemności lasu. Wracała nad ranem, jaśniejąca niczym gwiazda, z suknią mokrą od rosy. Nie raz i nie dwa zobaczył ją zapóźniony gość karczemny. Nie raz i nie dwa drwalowi słówko na osobności wyłuszczył. Drwal jednak tylko ramionami wzruszał mówiąc, że na to się godził i obiecał żonie jej nocnych wędrówek nie śledzić.
Jak to jednak bywa, cudze szczęście kole w oczy sąsiadów. Nie minęło parę miesięcy, gdy po wsi rozpełzły się oślizłe palce plotek.
-Skąd ona jest? -szeptano między opłotkami. -Nikt o niej nic nie wie. Może to jaka wilkołączyca, co nam gardła poprzegryza? Może czarownica, co przed stosem umknęła i na zapadłej wsi nowych ofiar szuka? Czego do lasu po nocy łazi? Oj...Nic dobrego z tego nie wyniknie. Nic dobrego! -kręciły głowami wszystkowiedzące babki.
W końcu owe lodowate palce niepokoju zacisnęły się i na zakochanym sercu drwala. Podczas kolejnej pełni wyśliznął się z chaty i cicho ruszył za żoną w las rozedrgany księżycowym blaskiem. Szli długo. Nie raz i nie dwa drwal myślał już, że między ciemniejącymi kolumnami drzew straci ślad żony, jednak zaraz jej złocisty warkocz błyskał za rozcapierzoną łapą świerkowej gałęzi, migał między liśćmi rozłożystej leszczyny, prowadząc mężczyznę wprost na polanę, gdzie skąpane w księżycowym świetle stał jeden, olbrzymi dąb. Właśnie do owego drzewa podeszła żona a drwal aż oczy przetarł kułakami, nie wierząc w to co widzi. Pod delikatnym dotykiem drobnej, kobiecej dłoni, pobrużdżona kora rozstąpiła się łagodnie a na polanę buchnął blask tak potężny, jakby naraz kto wrota krasnoludzkiego skarbca otworzył. Złoto zatańczyło w drwalowych oczach i zgasło, gdy dziewczyna zatonęła w owym blasku a kora drzewa zamknęła się za nią nie pozostawiając nawet najmniejszej szczeliny.
Długo drwal chodził dookoła dębu. Stukał, pukał, nawoływał. W desperacji próbował nawet kozikiem kory z pnia uszczknąć. Nic z tego. Drzewo pozostało ciche i nieruchome.
Zmarznięty i zły wrócił do chaty, na łóżko się rzucił próbując zasnąć i snem przegonić sprzed oczu roztańczony blask złota. Żonie nie powiedział nic, nie wyjawił złamania danej obietnicy. Starał się zapomnieć. Wyrzucić z umysłu uparcie powracający obraz. W końcu nie wytrzymał. Nad kuflem piwa wyjawił przyjacielowi co widział.
-No to ci się żonka przed nosem chowa. -mruknął przyjaciel, pociągając tęgi łyk piwa. -Ciekawe z kim, skoro tak jej zależało, żebyś nie wiedział. Dobrze ci radzę, zetnij to drzewo póki jeszcze czas.
-Żony pierwej powinienem zapytać...
-Głupoty gadasz. Jeszcze ci umknie do tego dębu, korą się zakryje i nigdy jej więcej nie ujrzysz. Nie jesteś zazdrosny, że twoja połowica znika gdzieś, gdzie ty nie masz dostępu?
I tak ziarno niepewności zostało zasiane.
Drwal zmarkotniał, ucichł. W oczach którymi wodził za żoną było coraz mniej miłości i szczęścia a coraz więcej zazdrości i strachu. Wcześniej nie myślał, że może ją stracić, nie zastanawiał się nad tym kim była i skąd do niego przyszła. Cieszył się samą jej obecnością i blaskiem, jaki wniosła do jego domu.
W końcu pewnej nocy, gdy nieprzeczuwająca niczego żona spokojnie spała, chwycił w garść siekierę i poszedł do lasu. Błądził długo, bo choć miał się za znawcę puszczańskich ścieżek, tej nocy las najwidoczniej uwziął się na niego. Korzenie podstawiał, drogi plątał, raz w bagna wywiódł i tylko cudem się chłop uratował, w ostatniej chwili nogę znad grzęzawiska cofając. Szepty się też niosły między koronami drzew nieprzyjemne aż ciarki po drwalowym grzbiecie przebiegały. Parł jednak do przodu, popychany jedną myślą i nad samym ranem stanął na skraju znajomej polany. Splunął w dłonie i zacisnął palce na trzonku siekiery.
Ostrze gładko weszło w pień dębu. Raz, drugi, trzeci. Odszczepiło płat kory, odsłaniając nagie drewno. Nie jaśniało jednak złotem. Blask nikł za każdym uderzeniem. Szarzał, bladł śmiertelnym całunem, jednak zaślepiony zazdrością drwal niczego nie zauważał. Nie słyszał nagłego szlochu przyniesionego przez wiatr...
Dopiero gdy koło południa dowlókł się do wsi, gdy zobaczył ludzi kłębiących się na podwórzu jego chaty, nagły chłód ścisnął jego serce. Roztrącając lamentujące baby wpadł do izby, gdzie nad nieruchomą, śmiertelnie bladą żoną, pochylała się wieśma.
-To nie prawda, że miłość nie może istnieć bez zazdrości. -powiedziała cicho, podnosząc wzrok na drwala. -Tam, gdzie pojawia się zazdrość, miłość umiera.





Obraz pochodzi z galerii: http://stevedelamare.deviantart.com/

Porwanie!

$
0
0
Tego dnia nic nie zapowiadało nagłych i dramatycznych wydarzeń, które zbliżały się do wieśmowej chatki z chrzęstem zbroi i bojowym parskaniem rumaka. Wykorzystując słoneczną pogodę Margolota robiła pranie i właśnie teraz wynurzyła się z sieni, niosąc wiklinowy kosz pełen gotowych do rozwieszenia bialutkich obrusów, giezeł i pościeli. Nawet gdzieś tam zaplątała się smocza chustka do nosa, którą wieśma pomyliła z prześcieradłem.
Otoczona przez kłęby wciąż ciepłej pary, wspięła się na palce by sięgnąć do sznura i zastygła, wpatrując się w rycerza wyjeżdżającego zza linii chruśniaka.
-No pięknie. -mruknęła pod nosem. -Jeszcze tylko tego brakowało...
Najdalej w październiku udało jej się w końcu uzyskać odszkodowanie za komórkę spaloną smoczym oddechem i nie miała zamiaru znowu poddawać się żmudnej i irytującej procedurze przesłuchań w Zakładzie Ubezpieczeń od Nieszczęśliwych Wypadków. Ileż musiała się wtedy nabiedzić, żeby zaliczono to do działań w obronie własnej. A Smok wcale nie pomagał. Burczał na ubezpieczycieli, że każdy ma prawo kichnąć jak mu się czubkiem kopii w nosie dłubie...
-Przepraszam, czy zastałem smoka? -zadudniło we wnętrzu hełmu.
-A o co chodzi? -Margo odruchowo spojrzała w stronę chatki. Czubek zielonego ogona zwisał z przyzby w całkowitym braku poszanowania dla jakichkolwiek dyplomatycznie wymijających odpowiedzi wieśmy.
Rycerz też musiał go zauważyć, bo z upiornym hałasem zsunął się z siodła i zrobił krok w kierunku drzwi. -Biznes mam. -zadudnił i ściągnąwszy hełm, zdawkowo ukłonił się przed Margolotą.
-Do Smoka? -wieśma nie potrafiła ukryć zdziwienia. Dotychczas to ona była tu od biznesów a Smok no cóż... Smok był mądry. Po prostu. No i czasem utylizował nieproszonych gości. -A konkretniej? -odłożyła do kosza mokre prześcieradło.
-Konkretnie to w celu porwania księżniczki...
-Słucham?! -czubek ogona zniknął w sieni ale już po chwili wyjrzał stamtąd pysk niebotycznie zdumionego Smoka.
Rycerz zarumienił się pod badawczym spojrzeniem złotych ślepi. -Zakochałem się! -bezradnie rozłożył ręce. -Ona też odwzajemnia moje uczucia, ale prawo stanowi, że rękę księżniczki zdobędzie tylko rycerz, który uwolni ją ze szponów smoka! No i wtedy usłyszałem o tobie i...
-O nienie! -zjeżyła się Margolota. -Żadnych księżniczek w moim domu! Potem do sądnego dnia będę szukała grochu pod materacem!
-To może w pieczarze? -bąknął rycerz.
-Żadnych pieczar w marcu! -gwałtownie zaprotestował Smok. -Nie masz pojęcia człowieku jak tam zimno i wilgotno. Chcesz, żebym dostał reumatyzmu?
-No to co mam zrobić?! -młodzieniec wyglądał na kompletnie załamanego. -Jak mam udowodnić że jestem nieustraszonym bohaterem?
-Może po prostu porozmawiaj z jej matką? -zaproponowała wieśma. -Porywanie przez smoki jest dość czasochłonne i bywa niehigieniczne.
-Z matką? -rycerz zatrząsł się, aż zadzwoniły kółeczka kolczugi. -Aż takim bohaterem to ja nie jestem....
-Mogę dać ci polecenie do mojego kuzyna. -Smok wzruszył skrzydłami. -Tylko jest problem. On pożera dziewice...
-No to tej księżniczki nie pożre. -rycerz odetchnął z ulgą i skrzętnie schował wizytówkę przyniesioną przez Smoka. -Dziękuję! Może kiedyś będę mógł się odwdzięczyć! -pokłonił się w pas i w radosnych podskokach pobiegł w stronę rumaka.
Po chwili tylko głuchy, niknący w dali tętent przypominał o jego wizycie w wieśmowej chatce.
-Jak będę chciał, żeby ktoś Margo porwał, to się do ciebie zgłoszę! -mruknął cicho smok, wpełzając na zapiecek.



Autorem obrazu jest Julie Bell

Smutek spełnionych baśni

$
0
0
-Chodź szukać Wiosny! -Margo szarpnęła rozespanego smoka za skrzydło.
-A co? Zgubiła się? -ziewnął Smok, przesuwając po kłach rozwidlonym językiem. Dobrze mu było przy piecu rozgrzanym porannym ogniem. -Nie możemy poczekać aż słońce wdrapie się odrobinę wyżej?
-Nie. -wieśma wymownym gestem postawiła na stole dwa kubki mocnej, aromatycznej kawy. -Musimy sprawdzić co się stało z Driadą. Jej przyjaciółka przyjechała w delegację z Lasów Deszczowych i zastała na drzewie tabliczkę „nie przeszkadzać”. Na razie nocuje w zaprzyjaźnionym dębie, ale bardzo się niepokoi. Podobno od dawna nie miała od niej wiadomości.
Wiosny nie trzeba było szukać. Ziemia, choć wciąż jeszcze skryta pod warstwą brudnego śniegu budziła się do życia. Tętniła przyspieszonym biciem serca zakochanej dziewczyny, czekającej na przyjście oblubieńca. Wibrowała pod stopami z radosną niecierpliwością kiełków, moszczących się w ciepłym schronieniu grubej kołdry zbutwiałych liści. Leszczyny, najmniej pokorne i najbardziej odważne z puszczańskich drzew, już żółciły pędzelki kwiatostanów, dumne z tego pierwszego, wiosennego płaszczyka. Tylko patrzeć jak rozdzwonią się gwiazdki przebiśniegów a po ostępach poniesie się mrukliwe ziewanie obudzonych niedźwiedzi.
A jednak brzoza driady stała cicha, oprzędzona błękitnawą pajęczyną snu. Z czarnymi włosami gałązek bezradnie rozrzuconymi na białych ramionach. Od dawna nikt ich nie czesał, nie zaplatał w warkocze. Z tabliczki powieszonej na jednej z najniższych gałęzi łuszczyła się farba i trudno już było przeczytać wykonany niewprawną ręką napis: „Nie przeszkadzać”.
-Nie podoba mi się to. -mruknęła Margolota, oskrobując paznokciem jedną z liter napisu. -Sikorki mówią, że Driada nie pojawia się już od paru lat. -Smok przesunął łapą po korze drzewa i odnajdując cień magicznych drzwi, zapukał. Dość intensywnie. Jak to tylko Smoki pukać potrafią. Brzoza zadrżała, zachwiała się, kurczowo wczepiając korzeniami w ziemię. Jęknęła pod naporem smoczego pazura.
Cisza.
I kiedy Margolota już myślała, że owo smocze pukanie na nic się zdało i Driady pewnie po prostu nie ma, pień drzewa rozchylił się nieznacznie, ukradkowo. -Czego? -warknął nieprzyjemny głos.
Driada wyglądała okropnie. Potargane, dawno niemyte włosy związała w dziwny supeł na czubku głowy, spod kusego szlafroka wyglądały stopy w dwóch różnych skarpetkach. W dłoniach trzymała olbrzymie, na wpół opróżnione pudło czekoladek. -Nie przyjmuję gości. -wymamrotała, przełykając kolejną pralinkę.
Wieśma zastygła ze zdziwienia niezdolna wykrztusić słowa, ale Smok, dla którego stawanie oko w oko z potworami było niejako chlebem powszednim (wszak mieszkał z Margolotą) ukłonił się szarmancko przed Driadą. -Przyjaciele się o panią niepokoją, więc pozwoliliśmy sobie zakłócić pani spokój, by zapytać cóż jest powodem owej tak długiej izolacji.
-Lato. -Driada pociągnęła nosem i sięgnęła po czekoladkę. -Było takie piękne...Takie zielone, coraz zieleńsze, coraz bardziej ciepłe...a potem nagle znikło w żółcieniach jesiennych! Odeszło, nawet nie mówiąc „żegnaj”. Zostawiło mnie! Jak mogłam patrzeć na świat bez Lata? Zamknęłam się w tym drzewie na zawsze, by wspominać te piękne chwile, które razem przeżyliśmy.
-Wygląda na to, że przegapiłaś dwa kolejne lata, siedząc w drzewie i wcinając czekoladki. -mruknęła wieśma, którą w końcu odblokowało.
-Jak to?! -w załzawionych oczach Driady pojawiła się nadzieja. -Więc to moje Lato wróciło?!
-Może nie to samo, może bardziej gorące lub deszczowe ale tak. -przytaknął Smok z uśmiechem. - I niedługo pojawi się znowu. Jeśli tylko wyjdziesz z domu i dasz mu szansę ogrzeje cię o wiele bardziej niż suche wspomnienia karmione czekoladkami.



Obraz znaleziony "w sieci". Jeśli ktoś zna autora-proszę o info
 

Smoczna kuchnia -czyli „Księżycowa Magia”.

$
0
0

-Nudzę się!
-Inteligentne elfy się nie nudzą! -Margolota siedziała na wysokim progu chaty i patrząc na smętnie oklapnięte uszy elfiątka, zastanawiała się po raz kolejny jakim cudem dała się w robić w opiekę nad szkrabem. Psociło toto po obejściu jak chochlik. Kot zwiał, koza się obraziła a Smok któremu elfie dziecko (korzystając z mocnego snu złotookiego) wymalowało margosiową barwiczką wielkie, sumiaste wąsy, uniósł się smoczym honorem i odleciał w jak się wyraził – bardzo pilnych sprawach.
-Mama mówiła, że jak będę grzeczny, to zrobisz czary! -nadąsał się elfik. -Jestem już grzeczny cały kwadrans a ty żadnych czarów nie robisz!
Wieśma mruknęła coś pod nosem o sztuczkach ze znikaniem, ale podniosła się z cichym westchnieniem i skinęła na malca zachęcająco. -No dobrze. Skoro mama ci obiecała to chodź. Zrobimy księżycową magię.
Elfik podskoczył radośnie i pognał do chaty, zostawiając na schodach kleksy wiosennego błota.
-Ręce! -upomniała Margolota widząc, jak elfie łapki malują ślady na białym obrusie. -To będzie bardzo czysta, księżycowa magia! -dodała, starając się nie zauważyć wody wychlapywanej z miednicy.
-A po co ser? -zielone ślepka ciekawie zajrzały do makotry, do której wieśma wrzuciła pół kilo białego, miękkiego sera.
-To magiczny ser. Z mleka księżycowej krowy.
-Skąd wiesz, że na księżycu są krowy? -zainteresowało się dziecko.
Wieśma westchnęła ciężko, wzbijając w powietrze chmurkę mącznego pyłu. -Kiedyś dwa hobbity śpiewały piosenkę o krowie przeskakującej przez księżyc. No i ona pewnego razu nie przeskoczyła. I została tam. Pasie się na księżycowych łąkach i daje księżycowe mleko.
-A kto ją doi? -długie uszy zastrzygły ciekawie.
-Smok. Właśnie poleciał wydoić księżycową krowę. -Margo uśmiechnęła się słabo. -Możesz mi podać jajka?
-One też są z księżyca?
-Nie. Wystarczy nam magia sera.
-I czystych rąk? -elfik wziął się na palce zaglądając do makotry.
-Tak. Dłonie są bardzo ważne. -powiedziała Margolota z całą powagą. -Masz. Mieszaj. Na razie łyżką. -zestawiła miskę na zydelek
Pół kilo sera posypała 10dkg cukru, dodała jeszcze 2 łyżeczki cukru waniliowego i wręczyła maluchowi drewnianą łychę. Potem, gdy przy pomocy łyżki i wysuniętego na brodę języka ser roztarł się z cukrem, wieśma dodała do masy 4 żółtka, 250ml jogurtu naturalnego, pół kilo mąki, łyżeczkę proszku do pieczenia i łyżeczkę spirytusu.
-A teraz pora na czyste łapki. -zakomenderowała, gdy ciasto stało się zbyt gęste na mieszanie łyżką.
-I będzie magia?
-Jest. Już cały czas się tworzy. -Margolota postawiła na piecu garnek z olejem i umościwszy na ściance naczynia wulkanicznego kameleona, wróciła do elfika zajętego ugniataniem ciasta. -Teraz będziemy robić księżyce. -zakomenderowała i posypawszy stolnicę mąką, wyłożyła na nią ciasto, raz dwa wałkując je na grubość 1cm. Ot, tyle co margosiowy paznokieć.
-Kameleon na garnku zrobił się pomarańczowy! -zaraportował elfik, zerkając w stronę pieca.
-To bardzo dobrze. -uśmiechnęła się wieśma, wykrawając szklanką małe placuszki i przekrawając je na pół. -Jeśli kameleon jest żółty, to znaczy, że olej jest zbyt zimny. Jeśli jest czerwony, to za gorący. Teraz jest akurat taki jak trzeba, by usmażyć nasze magiczne księżyce. -ostrożnie włożyła do garnka pierwszą część pączków i poczekawszy aż się zarumienią z obu stron, wyjęła je na pergamin.
Smok, iście magicznie pojawił się w chwili, gdy Margolota posypywała cukrem pudrem ostatnią porcję księżycowych pączków.
-Kiedy ty doiłeś księżycową krowę, robiliśmy magię z Margosią! -elfik oblizał się od ucha do ucha.
-Kiedy co ja robiłem? -Smok zakrztusił się pączkiem i osłupiały spojrzał na wieśmę.
-Czary mary. -mruknęła Margo, uśmiechając się niewinnie.
A krowa jak to krowa. Pasła się spokojnie na księżycowej łące. 




Sad

$
0
0
Po bałwanie na margosiowym podwórku został tylko dziurawy garnek i marchewka, choć tą zaraz zjadły zające co się w wiosennej gonitwie zapędziły za chruśniak. Słońce spijało przez złotą słomkę ostatnie kleksy śniegu ukryte pod świerkowymi czapami, wiatr psotnik trącał gałązki drzew, żółcąc kałuże leszczynowym pyłkiem. Wiosna rozbuchała się nagle tą całą słonecznością, ptasimi trelami, kępkami zimowej sierści wstydliwie gubionej przez sarny na puszczańskich zaroślach. Aż kręciło w nosie od zapachu rozgrzanej ziemi wymalowanej gwiazdkami przebiśniegów.
Wieśma raz jeszcze machnęła miotłą, wyganiając z izby ostatnie zimowe wspomnienia i kichnęła donośnie, przyprawiając o palpitację serca romansujące w krzakach szaraki.
-Na zdrowie! -odparł życzliwy, znajomy Margolocie głos. -Wiosenne porządki dobrodziejka robi?
-A dziękuję, dziękuję. -wieśma wytarła nos w chustkę wyciągniętą z kieszeni kubraczka. -Smok poleciał rozprostować skrzydła, to korzystam z okazji. -zaśmiała się do staruszka siedzącego na ławeczce przy wieśmowej studni. -Maść na reumatyzm może się skończyła? Czy wiosenna, psotna dróżka przygnała dziadka w moje progi? -odstawiła miotłę i żwawo zbiegła z kamiennych schodków, by się należycie z gościem przywitać.
-Maści jeszcze mam trochę, a jak teraz stare kości słoneczko zaczęło rozgrzewać, to się człek niczym młody Bóg czuje! -staruszek wyprostował się dumnie. -Sad sobie umyśliłem założyć. Na tym polu za stodołą. Będzie panienka miała chwilę to zapraszam popatrzeć a może i zaklęciem wspomóc mateczkę ziemię. Parę jabłonek już zasadziłem, ale sąsiedzi śmiać się zaczęli ze mnie, to dla uspokojenia na spacer się wybrałem.
-Śmiać się? -zdziwiła się Margolota. Zdjęła z ławeczki wiadro studzienne i przysiadła obok miłego gościa wystawiając tak jak i on twarz do wiosennego słoneczka.
Ptaki śpiewały upojone życiem, czas pędził na złamanie karku wygrzebując z ziemi zielone kiełki trawy. Energia aż iskrzyła w przesyconym radością powietrzu.
-No tak. Bo widzi panienka...-staruszek zsunął na nos daszek płóciennej czapki. -Odurniał stary! Mówią. Sad sadzi, choć owoców z niego nie doczeka. -zaśmiał się wesoło. -A przecież jeśli moi wnukowie pod jabłonką siądną, jabłuszko rumiane zerwą to ja w tym jabłuszku będę. W tym cieniu pod drzewem. A jak jeszcze pomyślą o dziadku ciepło, to pokaż mi panienko większe szczęście niźli to, co po naszej śmierci będzie trwało i uśmiech innym przynosiło, kiedy nasze kości dawno w proch się obrócą.
-Cieszyć się z własnej pracy na każdym jej etapie... -Smok wylądował miękko tuż obok pary zasłuchanej w wiosenny świergot. -To dopiero prawdziwa tajemnica tworzenia. -ostrożnie złożył skrzydła uważając, by nie zrzucić kota wygrzewającego się na studziennym daszku. - I kto wie, może jeszcze doczekasz pierwszych owoców ze swoich jabłoni. -mrugnął złocistym okiem do staruszka. -Od margosiowych maści co prawda nos skręca, ale kości młodnieją!




Obraz pochodzi z galerii: http://hank1.deviantart.com/

Śmierć Króla

$
0
0
Stary król umierał.
Odchodził cicho i spokojnie, odłożywszy złotą koronę na haftowaną perłami poduszkę. Bez trąb i heroldów towarzyszących mu dotąd w każdej podróży. Bez zastępów zbrojnych rycerzy i strojnej w jedwabie świty.
Stygnącą dłoń zacisnął na łapie Smoka czuwającego przy królewskim łożu. Ostatni przywilej tego świata. Przewodnik...
Mglista szarość rozstępowała się powoli. Kontury komnaty rozmywały się w mlecznym świetle padającym z uchylonych, wysokich drzwi ujętych w kamienny portal. Król niepewnie obejrzał się za siebie, odszukując w mglistych pasmach sylwetkę Smoka. -Poprowadzisz mnie? -zapytał, tłumiąc narastający lęk.
-Przez tą bramę musisz przejść sam, ale ja będę czekał na ciebie po drugiej stronie. -spokojnie odparł Smok. -Po prostu naciśnij klamkę. Otworzysz je bez trudu.
Starzec westchnął głęboko, wyprostował się jak za młodzieńczych czasów, dumnie wypiął pierś do przodu i nagle uśmiechnął się niemal łobuzersko. -No przecież nie będę tkwił między światami. -mruknął i z całej siły pchnął dębowe wrota.
-Więc naprawdę tak wygląda! Dokładnie tak, jak myślałem...-szepnął, mrużąc oczy od słońca.
Wielobarwna łąka rozciągała się aż po kres niewielkiego, łagodnego pagórka, przechodząc w ocienioną ścianę lasu. Zaraz za pasmem drzew widać było wieżyce zamku, w którym właśnie świętowano szczęśliwe narodziny następcy tronu.
-Zawsze za drzwiami jest to, co myślisz że jest. -smok uśmiechnął się delikatnie, niemal pastelowo. Aż dziwne, że Smoki potrafią się tak uśmiechać. -Choć każdy przechodzi przez tą samą bramę, znajduje za nią co innego. Nie tylko tą między światami. Naciskając klamkę drzwi prowadzących do sąsiedniego pokoju w którym jeszcze nigdy nie byliśmy, zabieramy ze sobą bagaż swoich własnych doświadczeń i wyobrażeń. To od nich zależy, co tam ujrzymy.
-I od tego, jak dobrze potrafimy patrzeć. -Król odwzajemnił uśmiech smoka. -Zostaniesz tu ze mną?
-Chciałbym, ale jeszcze nie mogę. -olbrzymie, zielone skrzydła na moment przesłoniły światło słońca, rzucając na miękką trawę malachitowy cień. -Muszę wracać. Jeszcze wielu po tamtej stronie nie otworzyło oczu...A ty ruszaj. Czekają na ciebie. -Smok spojrzał na zamek. -Już najwyższy czas.




Autorem obrazu jest James Archer

Medycyna niekonwencjonalna

$
0
0
Puszczańską dróżką podążało trzech jeźdźców. Konie mieliły piach kopytami, pozostawiając za sobą chmurę żółtawego pyłu. Jadący na czele mężczyzna piastował w objęciach coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało na wyjątkowo zdobny, fajansowy nocnik. I faktycznie było owym nocnikiem, choć zawartość naczynia (na szczęście) odbiegała od zwyczajowych standardów.
Wierzchowce przystanęły przed chruśniakiem, jeden z drużynników zsunąwszy się z siodła przejął brzemię od naczelnika, po czym gdy ten zsiadł, podał mu nocnik z niemal nabożną czcią. We trójkę już, ponurzy jak jeźdźcy apokalipsy, stanęli przed drzwiami wieśmowej chatki.
Margolota nucąc jakiś mało cenzuralny kuplecik przebierała maliny zerwane tego ranka. Dorodne i soczyste aż prosiły się, by je zalać miodem suto doprawionym gorzałką.
Łomotanie do drzwi, zwiastujące co najmniej armagedon, poderwało Margo z zydelka. Nie ocierając rąk z malinowego soku, skoczyła do sieni zastanawiając się co też w tej wsi spokojnej i wesołej mogło się wydarzyć. Smok chyba nikogo nie zjadł bo był ostatnio na diecie wegetariańskiej, łba raczej nikomu nie urwało, ani wójt nie przedawkował ziół na potencję (bo wrzasków słychać nie było).
-A panowie do kogo? -mruknęła mało zachęcająco. Bystre, trochę rozeźlone spojrzenie spełzło z twarzy ponurych typów i nieco osłupiałe spoczęło na nocniku.
Tak...Powiecie, że prawdziwa wieśma nie może niczemu się dziwić, skoro gnomy, smoki, elfy czy inna magiczna hołota są dla niej chlebem powszednim. Jednak trzech dostojników w strojach wprost kapiących paradnością i dostojeństwem, w milczącym towarzystwie fajansowego nocnika to widok zaiste niecodzienny. Zwłaszcza, że w nocniku, w kałuży kryształowo czystej wody (należało to zaznaczyć, ze względu na możliwość niechcianych skojarzeń) siedziała ŻABA.
-Brekk...-powiedziała żaba.
-Jest problem. -powiedział dostojnik z nocnikiem, nieco przerażonym wzrokiem omiatając pokryte lepką czerwienią dłonie wieśmy.
***
-Urok, tak? -wieśma w zamyśleniu skubnęła końcówkę warkocza. -No ale każdy wie, jak zdjąć zaklęcie z królewskiego syna zamienionego w płaza! Nie macie dziewic chętnych na posadę książęcej żony?
-Próbowaliśmy. Nie działa. -dostojnik westchnął smętnie. -Całowały ku chwale monarchii aż echo szło. I nic...Może to wiedźmowych ust trzeba? Książę piękny jak malowanie. -wysupłał z zanadrza medalion z miniaturowym portretem i wiedźmie pod nos podetknął. -I teściowa już, świeć Panie nad jej duszą problemów robić nie będzie...Chyba że technicznie rzecz ujmując niekompatybilna z wymogami zaklęcia już jesteś...
Pod wpływem piorunującego spojrzenia Margo umilkł i skulił ramiona.
Wiedźma obróciła w palcach portret księcia. Młodzieniec gładkolicy, różane usteczka w ciup, złote włosy trefione w drobniutkie loczki, maślany wzrok utkwiony w sinej dali.
Pomyślała chwilę po wieśmowemu.
-Wjeżdżając do wsi, po prawej stronie mijaliście kuźnię. -oddała medalion dostojnikowi. -Skocz no tam który i kowalowi powiedz, że Margo prosi by syn jego w te pędy do niej przyleciał.
Chwila nie minęła a zdyszany chłopak w progu chaty stanął. Postawny jak dąbczak młody, z twarzą ogorzałą, roześmianą, teraz rumieńcem niepewnym okraszoną. Widać, że od roboty oderwany, z wąsem popielnym pod nosem, dłońmi smarem uwalanymi. Jednak skoro wiedźma woła to lepiej stawić się natychmiast. Wszystko inne poczekać może.
-Na każdy urok sposób się znajdzie. -Margo ująwszy żabę pod boki, z nocnika ją wyciągnęła i na wysokość ust kowalowego syna podniosła. -No już. Całuj!
Chłopak ani się zastanawiał. Wiedźmy słuchać trzeba, choćby i w ogień skoczyć kazała. Poza tym tatko zawsze mówił, że baby to nikt zrozumieć nie może to i starać się nie trzeba. A wiedźma przeca baba że aż strach! Cmoknął więc płaza, nawet bez zbytniego obrzydzenia. Wszak prababkę całować musiał jak ich w czwartki targowe odwiedzała.
-No. Mówiłam. -Margo z zadowoleniem podała dłoń księciu, niemrawo gramolącemu się z podłogi.
-Medycyna niekonwencjonalna to potęga! 



Obraz pochodzi z galerii: http://liaselina.deviantart.com/
Viewing all 127 articles
Browse latest View live