Quantcast
Channel: Dream Weaver
Viewing all 127 articles
Browse latest View live

Kapitan

$
0
0
Przedświt wymknął się różanymi palcami spod rozfalowanej kołdry horyzontu, nieśmiało opromienił kobaltowe niebo miękkimi pocałunkami zaspanego poranka. Przeciągając się rozkosznie rozłożył na falach połyskujący wachlarz słonecznego splendoru.
Rozgrzane pierwszymi promieniami słońca deski pokładu parowały, niosąc za sobą ciepłą woń smoły i soli. Tak znajomą i kojącą jak zapach domu. Bo przecież statek był domem Kapitana. Na nim dorastał. Na uciekającym spod stóp pokładzie stawiał pierwsze kroki w dorosłe życie, by w końcu przejąć ster z rąk sędziwego ojca, tak jak ojciec przejął go niegdyś z rąk swego rodziciela. Ster i mapę, która podobnie jak statek, przechodziła z rąk do rąk, z pokolenia na pokolenie. Mapa z jedną, jedyną drogą wytyczoną na płaszczyźnie bezkresnego morza. Trasą prowadzącą wprost do Bursztynowej Wyspy odkrytej przez pradziadka Kapitana, na której to zaopatrywali się w złocisto zielonkawy jantar, będący źródłem bogactwa rodu.
Statek w nieposkromionym pędzie uderzył w kolejną falę, drobne krople piany porwane w górę osiadły na włosach Kapitana. Już niedługo powinien ujrzeć cel swej podróży. Wyspę, do której maleńkiego portu zawijał niezmiennie od wielu, wielu lat. Najpierw jego pradziadek, dziadek, potem ojciec...teraz on.
-Ki diabeł...-warknął naraz, marszcząc brwi i przykładając od oczu lornetę spojrzał na linię horyzontu. Tam, gdzie powinien zielenić się upragniony skrawek lądu.
Wyspa zniknęła. Ta ziemia obiecana do której niezmienne kierował ster swego okrętu, ta, która była ZAWSZE odkąd sięgał pamięcią...po prostu przestała istnieć.
Nie pomogło zataczanie kręgów w miejscu, gdzie na mapie znajdował się wyblakły krzyżyk, ani wypatrywanie w odmętach choćby śladu słomianych dachów wieńczących wyspiarskie domy. Szmaragdowa, rozfalowana toń szumiała jedynie tajemniczo, ani myśląc wyjawiać przez ludźmi swego sekretu
Krążyli tak cały dzień. Bezskutecznie. W końcu Kapitan, choć niechętnie, dał znak do powrotu i zamknąwszy się w swojej kajucie wciąż od nowa studiował nieszczęsny fragment mapy pogrążając się w coraz czarniejszych myślach.
Po zawinięciu do stołecznego portu pytał o Bursztynową Wyspę każdego napotkanego marynarza, godzinami wertował księgi w gmachu admiralicji. I nic. Nikt nie potrafił mu odpowiedzieć na pytanie, gdzie i dlaczego zniknął kawałek lądu będący celem wypraw całych pokoleń jego rodziny. W końcu, gdy już kompletnie stracił nadzieję i próbował zgasić smutek w portowej tawernie, karczmarz wskazał mu Smoka wchodzącego do dusznej, zatłoczonej izby. -Ponoć jest najmądrzejszy z mądrych. -mruknął poufale. -Mówią, że zna odpowiedzi na wszystkie pytania jakie tylko zdołasz postawić. Spróbuj, może będzie potrafił rozwiązać i twój problem.
-No tak. -Smok wysłuchał opowieści kapitana, upił łyk grzańca i rzuciwszy na szynkwas kolejną monetę czekał, aż karczmarz ponownie napełni jego kufel. -Można powiedzieć, że twojej wyspie skończyła się homologacja. A może któryś z mieszkańców rozgniewał morskiego Boga i ten unieważnił umowę najmu powierzchni mieszkalnej? Z Takimi Bóstwami lepiej nie zadzierać...
-Jasne. Tylko czemu ja mam przez to tracić? To było moje jedyne źródło utrzymania! Bursztyn z tej wyspy nie miał sobie równych! -Kapitan był zdruzgotany.
-Czy aby na pewno? Sam zobacz. -w pazurzastej łapie zalśniło oczko amuletu. -To bursztyn z Wyspy Przyszłości. Nie ustępuje urodzie temu, który przywoziłeś w swoich ładowniach. Tyle lat pływasz po morzu, z pewnością trafiłeś i na ten skrawek lądu.
-Pływałem zawsze tą samą trasą. -Kapitan wbił spojrzenie w poplamiony blat tawernianego stołu. -Tak pływał mój pradziad, dziadek, ojciec...-wyjął z kieszeni mapę i położył ją przed Smokiem. -Możesz mi wskazać miejsce, gdzie jest ląd o którym mówisz?
-Gdzieś tu. -Smok uśmiechnął się do Kapitana i nieokreślonym gestem przesunął łapą nad kawałkiem pożółkłego papieru. -Jesteś dobrym żeglarzem. Masz wspaniały statek i oddaną załogę. Musisz tylko zrozumieć, że mądrość pokoleń jest jedynie fundamentem, na którym budujemy własny dobrobyt i własne doświadczenie. Znajdziesz wyspę Kapitanie, jeśli tylko przestaniesz się trzymać tej linii wyrysowanej na mapie. 



Obraz znaleziony "w sieci". Jeśli ktoś zna autora, proszę o info :)

Cisza...raz jeszcze

$
0
0
Chciałam Wam przedstawić raz jeszcze jedną z bajek ale...w nowej odsłonie graficznej. Niezwykła osoba, którą spotkałam w świecie trochę innych, realnych Baśni, zgodziła się użyczyć swojego talentu i ilustrować opowieści o Margolocie i Smoku.
Mam nadzieję, że będziecie równie zachwyceni jak ja.
***
Dawno, dawno temu... Nie. Nie prawda. Wcale nie tak dawno i zupełnie niedaleko od Prastarej Puszczy, pewna dziewczyna zakochała się w Minstrelu. Bez pamięci, całkowicie i na zabój, jak to młode dziewczyny kochać potrafią. Spijała z jego warg każde słowo pieśni, które były tak bardzo niezwykłe i odkrywcze, że z siłą wodospadu rozbijały w pył każdy inny, nieśmiały dźwięk. Słuchała ostrego rytmu, tak męskiego i drapieżnego, że ciarki przebiegały po niewieścich plecach. Oj, zaimponował dziewczynie ów Minstrel, serce ukradł, w głowie zawrócił głośnym rytmem skocznej melodii. Cóż mieli robić rodzice? Wyprawiono weselisko a dziewczyna ruszyła w świat ze swym wybrankiem, by osiąść w stolicy Królestwa.
Oczywiście, że była szczęśliwa. Tylko z biegiem lat jej nieśmiałe, delikatne szczęście zaczęło tracić słuch, osaczone coraz głośniejszą pieśnią o chwale i sile. Zagłuszone muzyką, która zagarniała sobą cały świat, nie zostawiając dziewczynie nic, prócz stosów zapisanych pergaminów ze słowami kolejnych rycerskich ballad.
-Nie słyszę siebie! -szeptała cichutko, gdy Minstrel nabierał tchu przed następną pieśnią.
-Nie możesz siebie słyszeć! -odpowiadał. -Przecież to byłby dysonans w muzyce, jaką cię otaczam! Nie bądź niemądra, kochanie. Zobacz, piórko na mojej czapce nie błyszczy tak jak powinno. Zajmij się tym. To wychodzi ci znacznie lepiej niż śpiew.
I dziewczyna milkła. Jednak coraz częściej tęskniła za ciszą. Coraz bardziej przeszkadzała jej nie dająca wytchnienia, drapieżna muzyka. W końcu, nie mogąc już znieść ciągłego hałasu spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i uciekła jak najdalej od Minstrela i wielkiego miasta. Prawdę powiedziawszy, Minstrel nawet tego nie zauważył zajęty komponowaniem kolejnej pieśni a miasto odetchnęło z ulgą, pozbywszy się cichego, niepokojącego elementu.
Dziewczyna zaś zawędrowała do Prastarej Puszczy. Jak to w bajkach bywa, błąkającą się, nieszczęśliwą istotę spotkał pustelnik żyjący w sercu lasu, z dala od zgiełku i szaleńczej galopady świata. Pustelnik wcale nie był stary i nie odżywał się korzonkami. Mieszkał w całkiem wygodnym domu otoczonym żywicznym zapachem drzew a spiżarnię zaopatrywał w pobliskiej wsi, tej samej zresztą, w której tak często pojawiała się Margolota.
Dziewczyna została u pustelnika. Zachwyciła się ciszą otulającą leśną polanę, z ulgą przyjęła małomówność towarzysza. Powoli, dzień za dniem zrzucała z siebie strzępki hałasu, leczyła duszę pokąsaną ostrymi dźwiękami. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby wraz z zabliźnianiem się ran, owa kojąca cisza nie stawała się coraz bardziej uciążliwa i martwa. Dziewczyna przyzwyczajona to tego, że wypełniały ją roztańczone dźwięki muzyki, teraz poczuła pustkę i smutek. To co ją koiło, nagle stało się nudne i bezbarwne.
-Ta cisza jest nie do zniesienia. -skarżyła się wieśmie. -Pustelnik niemal nic nie mówi, nie potrafi grać na żadnym instrumencie a o śpiewie to zupełnie zapomnij. Albo ucieknę od niego, albo oszaleję!
-Jaka cisza? -zdziwiła się Margolota. Siedziały na przyzbie. Ciepłe, wiosenne słońce ogrzewało policzki, łaskotało nosy zadarte w stronę nieba. Las szumiał, szeleścił rozradowany rychłą zapowiedzią zielonych listów, ptaki darły dzioby, prześcigając się w wesołych trelach. Nawet koza wieśmy poczuwszy wolę Bożą, meczała zalotnie do oburzonego kota.
-Całe życie ktoś śpiewał ci własne piosenki. -Smok przeciągnął się z metalicznym chrzęstem łusek. -Teraz dano ci szansę stworzyć własną pieśń. Dopiero w tej ciszy usłyszysz samą siebie.

 



Autorem obrazu jest Anna Bek

Smoczna kuchnia - Wiatrakowe ciasteczka

$
0
0

-Co ma piernik do wiatraka!? -fuknął krasnolud, pogryzając ciastka upieczone przez wieśmę i na fali chrupiącej słodyczy kłócący się zawzięcie z Margolotą. -Ja tu tobie o elfich piosenkach a ty mnie o energii...-sięgnął po kolejne ciastko.
-No jak to co ma...-wieśma opuszkiem palca zebrała ze spodeczka słodkie okruchy. -W wiatraku miele się mąkę a z mąki robi się pierniki. Proste.
-W tych twoich nie ma mąki tylko jakieś takie...-krasnolud przyjrzał się złocistemu krążkowi.
-Płatki owsiane. Bardzo zdrowe. Ale mąka też jest.
-A to brązowe? -krasnolud najwidoczniej podszedł do wypieku bardzo analitycznie.
-To brązowe to rodzynki. -wieśma podążyła wzrokiem za krasnoludzkim paznokciem. -A obok orzechy. I morele.
-Bardzo smaczne! I energetyczne! Nie to co elfie piosenki...
-Jeśli oczekujesz od elfich piosenek, by dodawały krasnoludom sił w kopalnianych chodnikach, to nie tędy droga. -Margolota wyłożyła koszyk lnianą ściereczką i zaczęła pakować do niego owsiane ciasteczka. -Elfy śpiewają drzewom a krasnoludy skałom. Ja piekę ciastka a twoja żona chleb bojowy.
-Skąd wiesz? -zaperzył się krasnolud.
-Od mistrza Terrego.
-To tylko plotki. -siwa broda poruszyła się w gwałtownym wzburzeniu. -Raz jej się ciasto nie udało i zaraz ideologię do tego dorobiono. Nic na to nie poradzę, że moja żona nie jest odporna na krytykę swojej kuchni. -odruchowo pomacał czoło, gdzie wciąż fioletowiał ślad po spotkaniu z bochenkiem chleba. -Może dasz jej przepis na te wiatrakowe ciasteczka, co? Nawet jak jej nie wyjdą, to przydadzą się jako podkładki pod koła kopalnianych wózków...
-Wyjdą, wyjdą. Zawsze wychodzą. -Margolota sięgnęła po opasłą, „Smoczną kuchnię” i zabrała się do przepisywania.
-Kostka miękkiego masła...
-O, tak tak. Bardzo dobrze. Z miękkiego masła wyjdą miękkie ciasteczka. -ucieszył się krasnolud.
-3/4 szklanki cukru, jedno opakowanie cukru z prawdziwą wanilią, jedno ciepłe jajko...
Tu krasnolud zarechotał, zupełnie nie wiadomo czemu ale umilkł, zgromiony spojrzeniem wieśmy.
-Szklanka pszennej mąki, pół łyżeczki sody, szczypta soli. 2 i 1/2 szklanki płatków owsianych, pół szklanki pokrojonych bakalii. I teraz tak. -Margo zanurzyła pióro w kałamarzu i pisała dalej. -Mąkę mieszasz z sodą i solą. W makotrze ucierasz masło. Gdy zrobi się puszyste, dodajesz cukier, cukier waniliowy i znowu ucierasz. Dodajesz jajko. Kiedy już wymieszasz do maślanej masy dodajesz pozostałe składniki i wyrabiasz tak długo aż ładnie się połączy.
Potem formujesz w dłoniach niewielkie kulki, spłaszczasz je delikatnie i układasz na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując odstęp między jednym a drugim ciasteczkiem, bo trochę urosną.
-Co to jest papier do pieczenia? -zainteresował się krasnolud.
-Twoja żona będzie wiedziała. Żony zawsze wszystko wiedzą.
-Niestety. -jakoś dziwnie ciężko westchnął krasnolud i zaraz zagryzł ciastkiem męską melancholię
Margolocie jakoś zupełnie przypadkowo przypomniał się ów siniak na czole gościa, jednak wiedziona wrodzonym taktem wieśmy (ha, ha) postanowiła nie wracać do tego tematu. -I pieczesz ciasteczka przez mniej więcej 20 minut w średnio nagrzanym piecu...-dokończyła odkładając pióro i posypując kartkę piaskiem. -Ciastka zanieś żonie z pozdrowieniami ode mnie. -włożyła przepis do koszyka. -I pamiętaj na przyszłość, że wiatrak z piernikiem ma naprawdę wiele wspólnego, jeśli się tylko troszkę zastanowić. 




Słodki sen

$
0
0
Dzielnica handlowa znajdowała się po wschodniej stronie miasta, granicząc od północy z portem - największym w tej części wybrzeża. Dzięki niemu Stolica stała się najwspanialszym miastem Krainy i centrum międzynarodowego handlu mydłem, szydłem i powidłem. Olbrzymi, ośmiokątny rynek stanowiący serce grodu okalały sklepy najznamienitszych kupców nie tylko miejscowych ale i pochodzących z zamorskich krain. Jeden z nich niczym magnes przyciągnął nieco błędny wzrok ziewającego przechodnia. „Kraina Słodkich Snów”. Ech...kiedy on ostatnio spał tak naprawdę słodko? Ziewnąwszy raz jeszcze pchnął drzwi i zagłębił się w miękki świat materacy i koronkowej pościeli.
Sprzedawca, efemeryczny staruszek w błękitnej szlafmycy z białym pomponikiem, uśmiechnął się delikatnie na widok podkrążonych oczu klienta i szybciutko schował pod ladę woreczek z złociście połyskującym piaskiem.
-Czym mogę służyć, szanownemu panu? -zaszemrał cichutko. Miękkie bambosze nie wydały najmniejszego odgłosu, gdy przysunął się bliżej klienta.
-Dręczą mnie okropne koszmary. -poskarżył się mężczyzna. -Gdy tylko zamknę oczy sny jakie rodzą się w mojej skołatanej głowie, sprawiają, że natychmiast się budzę. Miejsca sobie znaleźć nie mogę. Przewracam się z boku na bok. Wszystkiego już próbowałem. Picia ciepłego mleka, ziółek od znajomej zielarki. Ba! Pod całym materacem rozsypałem magiczne kryształy żeby odganiały koszmary. I nic! Tylko mnie gniotą pod żebra...-mężczyzna spojrzał smętnie na sprzedawcę.
-Ależ proszę pana! Z tego co słyszę sprawa jest bardzo prosta! -dziadek uśmiechnął się pokrzepiająco. -Wystarczy grubszy materac! Wtedy magiczne kamienie nie będą pana uwierać.
-Tak pan myśli? -w zmęczonych oczach pojawił się nieśmiały cień nadziei.
-Ależ oczywiście! -sprzedawca poklepał mężczyznę po ramieniu. -Moja firma ma wielowiekowe doświadczenie w serwisie książęcych sypialni. Nie ma pan pojęcia co przyszłe teściowe potrafią wsadzić pod materac księżniczkom...
No i mężczyzna kupił nowy materac. Co prawda koszmary pozostały...ale śniło się je o wiele wygodniej. 



Autorem obrazu jest Henry Fuseli

Szkoła Magii

$
0
0
Strzeliste wieżyce Szkoły Magii i Alchemii górowały nad dachami stołecznych kamieniczek, przycupniętych w pełnej zachwytu pokorze pod murami Uczelni. Pilnie strzeżone bramy Szkoły otwierały się jedynie przed najlepiej rokującymi studentami a posępne kraty spinające okna, skutecznie izolowały młode, kształtowane przez grono pedagogiczne umysły, od zgubnego wpływu świata zewnętrznego. O tak. Splendor szkoły o światowej sławie aż promieniował z szarych, lodowatych murów.
Margolota wędrowała korytarzem za swoją ciotką, nieco przytłoczona owym splendorem. Prawdę mówiąc zmarzła solidnie zwiedzając ascetyczne wnętrza Uniwersytetu. Nawet słońce przecedzone przez strzeliste okna auli jakoś traciło na sile niepewne, czy aby jest godne przebywania w szacownych progach Szkoły.
Wraz z przedwiośniem, nadszedł czas podsumowania półrocznej nauki studentów pierwszego roku. W głównej auli wywieszono wielkie tablice z groźnie wyglądającymi tabelami, gdzie w bezlitosnych liczbach starano się zamknąć wszelkie sukcesy i porażki uczniów.
-Ten rocznik jest wyjątkowo zdolny...-profesorka poprawiła spiczasty kapelusz na siwiejących włosach. -Wysokie noty są wynikiem krwawego potu i łez wylanych nad podręcznikami magii. -dodała, spoglądając z góry na Margolotę. Okulary w srebrnych oprawkach błysnęły jak ostrze brzytwy. -Nie masz pojęcia moja droga, ile żab straciło życie ku chwale nauki, ile różdżek złamano w przypływie rozpaczy.
-Zawsze sądziłam, że praca nad doskonaleniem siebie powinna sprawiać przyjemność. -bąknęła Margolota, nie śmiąc nawet spojrzeć na Ciotkę.
-Przyjemność! -prychnęła pani profesor. -Z takim myśleniem nigdy nie zajdziesz daleko! Krwawy pot i łzy! -uderzyła różdżką o dłoń. -To droga do prawdziwego sukcesu! Jeśli coś przychodzi ci lekko, nie jest warte chwały! Popatrz na tego ancymona! -wskazała palcem na tablicę. -Pół roku chodził z głową w chmurach. Wiersze pisał, żaby w kapeluszu ukrywał, żeby je potem wypuścić na łąkę. W jego pokoju nigdy nocami nie płonął magiczny ognik. Nawet przed egzaminami spał niczym dziecię! I co z tego, że z owych egzaminów uzyskał noty tak wysokie jak studenci uczący się dzień i noc?! Gdzie jego krwawica?! Gdzie wyrzeczenia?! Jego dobre wyniki są deprymujące dla innych uczniów!
-Czy naprawdę droga do sukcesu musi być pasmem cierpienia? -wieśma nie wyglądała na przekonaną. -Zgadzam się, że czasem może być ciężko i nie każdemu los ściele pod nogi kobierzec z różanych płatków. Ale jeśli z radością idziemy raz obraną drogą to i przeszkody stają się mniej bolesne. Niesprawiedliwe byłoby docenianie wyłącznie sukcesów będących pasmem zmagań z całym światem, plagami pcheł i poborcą podatkowym! To od nas zależy czy coś nas boli czy nie. Jeśli mamy do siebie zaufanie, jeśli jesteśmy przekonani, że realizujemy właściwy cel...Idźmy w jego kierunku z radością. Nic nie musi boleć...
-Więc uważasz, że ktoś docierający na szczyty edukacji po ciernistej drodze wyrzeczeń nie jest bardziej godny uznania niż człek, któremu wszystko przychodzi bez najmniejszego trudu? -Ciotka ściągnęła usta w wąską kreskę i splatając ręce na piersiach spojrzała groźnie na siostrzenicę.
-To wszystko zależy od tego, co będą sobą reprezentowali po zakończeniu owej Szkoły. -odparła wieśma. -Jeśli ów ktoś przez lata nauki nie osiągnie nic prócz tego, że pokaleczy sobie pięty na owej ciernistej drodze, to jaki jest sens jego wyrzeczeń i krwawego potu? Czy to nie radość uskrzydla? To nie radość sprawia, że podejmujemy nowe wyzwania?
-Nie znam nic bardziej uskrzydlającego, niż solidna chłosta! -Ciotka ściągnęła usta w wąską kreskę.
Margo nic nie odpowiedziała. Pomyślała jedynie, że bardzo chce już wrócić swojej małej chatki, czule objętej ramionami Prastarej Puszczy. Przez jej małe okienka wpadało znacznie więcej słonecznego blasku, niż przez wielgachne, zakute w kraty okna Uniwersytetu. No i Smok nie był tak groźny jak Ciotka...
A może był...?



Obraz pochodzi z galerii: http://astripedunicorn.deviantart.com/

Królewski Architekt

$
0
0
Były Królewski Architekt głośno siorbnął z kubka podanego przez Margolotę. Zaledwie parę dni temu stracił pracę i niesprawiedliwość tego faktu wciąż kąsała jego dumę zawodową. Nawet wizyta u przyjaciółki i osuszenie ze Smokiem gąsiorka samogonu nie utuliła wezbranego morza żalu. Tylko łeb go rozbolał i kolejny fakt dopełnił kielich goryczy. Otóż Smok nie miał kaca a Byłego Królewskiego Architekta suszyło potwornie.
-Jak on mógł! -wymownym gestem podał wieśmie pusty kubek i czekając aż ta napełni go sokiem z kiszonej kapusty, rozwinął skrzydła bolesnego monologu. -Wygrywałem wszystkie konkursy, na Akademii miałem najlepsze noty, Cech Architektów przyjął mnie z otwartymi ramionami, niemal natychmiast nominując na owo prestiżowe stanowisko...a on?! On miał czelność mnie zwolnić! Rok nawet nie upłynął...Co za wstyd i hańba!
-Może czymś mu się naraziłeś. -Margolota podała kubek przyjacielowi. -Wiesz, jacy są Władcy.
-Niczym mu się nie naraziłem! -obruszył się Architekt. -Wykonywałem jedynie swoją pracę!
-Czyli? -zapytał Smok, chrupiąc owsiane ciasteczko i bezczelnie obnosząc się ze swoją bezkacowością.
-Zostałem poproszony o zaprojektowanie nowego oblicza wnętrz królewskiego pałacu. -zaczął Architekt, krzywiąc się na smocze chrupanie, odzywające się nieprzyjemnym echem w obolałych skroniach. -Opracowałem wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Od kolorystyki począwszy, na deseniu królewskiej pościeli kończąc. Spędziłem nad projektem wiele tygodni spotykając się z najwybitniejszymi rzemieślnikami i przeglądając najnowsze katalogi. Stworzyłem monumentalne dzieło na skalę światową! -mężczyzna westchnął i upił łyk kapuścianego soku. -I kiedy zacząłem realizować swoją wizję...ON mnie po prostu zwolnił! Wyobrażacie sobie! Miał czelność stwierdzić, że jego wyobrażenie co do pałacowych wnętrz jest inne niż moje! Jakim prawem!?
-Może należałoby z nim przedyskutować owe zmiany, zanim zacząłeś je wprowadzać w życie? -Margolota przerwała krojenie marchwi, zgarniając talarki do bigosu wesolutko pyrkoczącego na piecu. -Spytałeś Władcy choćby o to jakie kolory lubi? Wiesz, jest drobna różnica między sugerowaniem pewnych rozwiązań a narzucaniem swojego zdania.
-Jestem profesjonalistą. Nie mam zamiaru rozmawiać z laikiem na temat swojej pracy! -obruszył się mężczyzna.
-A czy jako profesjonalista nie powinieneś wiedzieć, że każdy ma prawo do swojego zdania? -Smok ukradkiem sięgnął po rodzynki przygotowane do bigosu i dostawszy po łapie drewnianą łyżką udał, że się obraził.
-Nie po to studiowałem tyle lat, by przejmować się zdaniem kogoś, kto nie ma pojęcia o architekturze. Ja Królowi nie mówię jak ma sprawować rządy.
-Czyżby? -zachichotała wieśma. -Wydaje mi się, że cały czas podważasz jedną z jego decyzji. 




Autorem obrazu jest oczywiście prześwietny Alan Lee. Czemu akurat ten wybrałam do zilustrowania bajki? Wyobraźcie sobie minę Króla, któremu Architekt projektuje sypialnię podobną do wielkiej sali Morii ;)

Mgła

$
0
0
Nad łąkami wstawała Cisza. Leniwie wyciągała ramiona gładząc białymi palcami poczerniałą trawę, wciąż jeszcze przygiętą do ziemi wspomnieniem śniegu. Sunęła niespiesznie czesząc siwe włosy o zjeżone żywopłoty. Niosła ze sobą Czas. Miękki, jak jedwabista sierść zaspanego kota. Czas zatrzymania w pędzie, czas przyczajony między jednym a drugim uderzeniem serca, schowany pod linią rzęs przymkniętych oczu. Czas, którego okruchy zbierała przez wiele lat, by teraz oddać go ludziom w prezencie.
Wpłynęła powolnym tchnieniem między opłotki, utkała mleczny kobierzec na bruku wiejskiej drogi, miłośnie liznęła słomiane chochoły w sadzie sołtysa i zapukała do pierwszych napotkanych drzwi.
-Kto tam? -burknął niechętny głos.
-Cisza...
-Idź precz. Nie mam czasu na ciszę.
-Ale ja mam twój czas...Przyniosłam go w prezencie.
I człowiek otworzył. Pospiesznie chwycił Czas leżący na progu chałupy i zatrzasnął drzwi przed mgielnym noskiem Ciszy, nawet jej nie zauważając.
Tak samo stało się w innym domu...i kolejnym...
Coraz bardziej zniechęcona snuła się od chaty do chaty aż w końcu Karczmarz nie mogąc znieść Ciszy, spuścił z łańcucha psy, by przegnały ją do Prastarej Puszczy. Tam zwinąwszy się w kłębek na miękkim mchu zapłakała żałośnie perlistą rosą.
-Czemu mnie odtrącili? -spytała Smoka, który wylądował z łopotem skrzydeł tuż obok mgielnego stworzenia.
-Ludzie się ciebie boją. -Smok delikatnie pogładził mleczne włosy Ciszy. -Zapełniają swój czas hałasem, zręcznie budują z niego mosty nad swoimi lękami, by nawet przypadkiem nie zamoczyć pięt. Tłumaczą, że nie mają czasu, by się zatrzymać...
-Ale dałam im czas. -zachlipała Cisza. -Co z nim zrobią?
-Pewnie wymyślą coś, co powoli im biec do przodu jeszcze szybciej. -Smok uśmiechnął się melancholijnie.



Obraz pochodzi z galerii: http://christasvengel.deviantart.com/

Smoczna kuchnia - czyli "cesarskie bułeczki"

$
0
0
Margolota wracała ze wsi niezwykle zadowolona. Choć ciężki, wiklinowy kosz dawał się jej we znaki obijając nogi opasłym brzuszyskiem, to przecież pod lnianą ściereczką same skarby niosła. Jajeczka od stoickich kur piekarzowej i mały garnczek miodu, który udało jej się wyprosić od pszczelarza. Teraz, na progu wiosny, płynnego złota jak na lekarstwo zostało i tylko wieśmowy uśmiech (no i maść na odciski) sprawiły, że pszczelarz uszczknął nieco ze swych ostatnich zapasów.
Szła więc Margolota do domu, kosz co i rusz z ręki do ręki przekładając, radując się z zieloności, co na wyścigi przez burą ściółkę przełaziła i kombinując, coby tu dziś za ciasto wyczarować. Smok oburczał ją ostatnio za to, że krasnoludzkiej połowicy wszystkie ciastka oddała, jemu jedynie zapach słodki zostawiając, no to teraz trzeba by uczynić zadość owemu smutkowi smoczemu.
-Piec coś będziesz? -zainteresował się, złotym okiem łypiąc w stronę makotry, którą zaraz po powrocie do chaty na stole ustawiła.
-Ano będę. -wieśma odmierzyła trzy szklanki mąki orkiszowej i zakrzątnęła się po izbie w poszukiwaniu cukru, który to musiała od Smoka chować.
-Ciastka? Z rodzynkami? -zapytał mlaszcząc rozwidlonym językiem.
-Nie. Bułeczki. Bez rodzynek.
-Jakie bułeczki?
-No właśnie nie pamiętam jak się nazywały. Coś chyba od nazwiska jakiegoś Niemca? -Margolota zmarszczyła piegowaty nos.
-Alshimer? -usłużnie podpowiedział Smok, starając się ukryć złośliwy uśmiech.
-Kajzer! -fuknęła wieśma. -Kajzerki.
-A..to takie bardzo cesarskie bułeczki. Naprawdę nie mogą być z rodzynkami?
-Pewnie mogą, ale te będą bez rodzynek. I tak skrzydła ci trzeszczą w stawach, jak chcesz się od ziemi oderwać. Pora przejść na dietę!
-Jasne. Jeszcze trochę a każesz mi jeść tekturę...
-Jaką tekturę? -Margolota wreszcie znalazła cukier ukryty za woreczkiem suszonych grzybów i dosypała do mąki jedną czubatą łyżeczkę.
-No te chrupkie coś, czym odżywiają się modelki. Czemu tego cukru tak mało? Sypnij więcej!
-Tyle wystarczy. I nie, nie każę ci jeść tektury. -rozkruszyła do makotry 20g drożdży, dodała dwie łyżki masła, płaską łyżeczkę soli, wbiła jajko i wlała 3/4 szklanki letniej wody. -Po prostu dziś zamiast ciastek będą...kajzerki. A teraz proszę. W ramach odchudzania. Smocza siła robocza. -podsunęła Smokowi makotrę. -Zagniataj do momentu aż ciasto będzie zupełnie gładziutkie. Potem odstawimy je na dziesięć minut żeby otrząsnęło się z szoku, a potem znów je zagnieciesz solidnie.
-I znowu odstawiamy? -Smok przykrył miskę z ciastem lnianą ściereczką.
-Tak. Tym razem na godzinę, w ciepłe miejsce. Potem dzielimy je na osiem części, z każdej formujemy bułeczkę, nacinamy nożem i układamy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia (żona krasnoluda wie o co chodzi). Bułeczki rosną sobie jeszcze spokojnie z 45 minut a my staramy się rozpalić piec do temperatury 225 stopni. -Margolota wyciągnęła kameleona z popielnika, gdzie słodko drzemał w gorącym popiele i otrzepawszy go delikatnie włożyła do pieca.
Bułeczki wsunięte do dobrze rozgrzanego pieca piekły się krótko. Wystarczyło 20 minut a były pięknie przyrumienione i gotowe. Gdy tylko wystygły, wieśma przekroiła jedną na pół i suto polała złocistym miodem. -Proszę. -wręczyła Smokowi. Może nie ciastko, ale równie smakowite.

ps. Smok przeczytał powyższy przepis i podrapał się zafrasowany po łuskach. -Wiesz co, Margoś. Ja bym jeszcze dopisał na wszelki wypadek: „W trakcie eksperymentów kulinarnych nie ucierpiało żadne zwierzę”, bo może ktoś nie pamięta, że mamy wulkanicznego kameleona i będą chcieli takiego zwykłego do pieca wkładać..Zawsze to rodzina. Daleka, ale...





Udany eksperyment alchemiczny

$
0
0
Świtało. Szarość poranka ciekawie zajrzała do okna pracowni alchemicznej, walcząc o lepsze z mdłym światłem ognika dopalającego się pod alembikiem.
Eksperyment dobiegał końca. Ostatnie oleiste krople destylatu niemrawo przeciskały się przez kolejne, szkliste bańki, wędrowały plątaniną rurek by zniknąć w czeluściach formy ukształtowanej w płomieniach smoczego gniewu (tak przynajmniej głosiła notatka w katalogu).
Alchemik odczekał chwilę i wstrzymując oddech zdjął klamry mocujące obie części formy, ostrożnie odsłaniając skrystalizowany efekt swoich wieloletnich badań. Przetarł załzawione od dymu oczy.
-Na laskę Gandalfa...a cóż to jest?! -wyszeptał łapiąc się za głowę.
***
Mała, zamykana na podrdzewiały kluczyk kasetka podskakiwała z rosnąca furią, uderzając w wieko skrzyni. Malowany w jarzębiny kufer stał w sypialence tuż obok łóżka, gdzie pod ciepłą pierzyną cichutko pochrapywała wieśma, a przynajmniej starała się pochrapywać, ignorując narastające dudnienie.
-Błagam...-westchnęła w końcu i wysunąwszy spod kołdry stopy ustrojone w pasiaste skarpetki, podreptała do dudniącego kufra. Odkąd wszelkiej maści firmy kupieckie zaczęły wykorzystywać magiczne lustra do reklamowania swych usług, Margolota zamknęła komunikator w skrzyni z bielizną i starannie zapomniała o jego obecności. Do dzisiaj.
-No proszę, pan Alchemik...-ziewnęła, odplątując wełnianą pończochę zawiniętą dookoła lustra.
-Halo? Margo? To ty? -twarz w lustrze wyglądała na zaniepokojoną problemami na wizji.
-Jeszcze nie wiem. Jest za wcześnie...-wieśma ziewnęła raz jeszcze i zmierzwiła rozczochraną czuprynę. -Mam nadzieję, ze masz dobry powód by mnie budzić bladym świtem...
Alchemik powiedział cicho parę słów...
Margolota oprzytomniała w mgnieniu oka. W drugim mgnieniu pospiesznie się ubrała, jednocześnie parząc usta gorącą kawą i dławiąc się okruchami owsianych ciasteczek. W trzecim już biegła do wsi mając nadzieję, że zdąży złapać wozaka zmierzającego co piątek do sąsiedniej osady. Alchemik miał czekać na nią w karczmie na rozstajach a to co chował w torbie skutecznie przegnało z margosiowego umysłu resztki senności.
-Pokaż! -zażądała, gdy tylko zasapana wpadła do karczemnej izby.
Przyjaciel wtulony w kąt tuż za kominkiem ostrożnie wyjął mały, owinięty poplamioną szmatką przedmiot i z pietyzmem położył go przed wieśmą.
-Nie mam pojęcia co to jest...-wyszeptał rozwijając pakuneczek.
Wewnątrz półprzezroczystego, połyskującego złociście kamienia przelewało się rtęciowe światło. Opalizowało księżycowo na krawędziach, nikło na chwilę pozwalając rozjaśnić się złotu, by znów wypłynąć oleistą plamą na powierzchnię.
-Jaki piękny! -zachwyciła się wieśma.
-Niczym jest fizyczność wobec cnót umysłu. -zaszemrał kamień.
-O...-wykrztusiła Margolota.
-No widzisz..Mówiłem ci. On tak cały czas...-jęknął alchemik.
-Czas jest względny. -wtrącił kamień.
-Możesz być cicho choć przez chwilę? -mężczyzna przykrył szmatką owoc swego eksperymentu.
-Być albo nie być...Oto jest pytanie! -dobiegło spod poplamionej szmatki.
-Na mój rozum, to osiągnąłeś sukces. -autorytatywnie stwierdziła Margolota. -Przecież to jest właśnie kamień filozoficzny!



Pracowania alchemiczna Allesandra Gubertiniego

Zaraza

$
0
0
Ostatnio we wsi nie działo się najlepiej. Jeden drugiemu do oczu skakał, sztachetą plecy macał. Krew nie woda a jak się do tej krwi nieco zacnego trunku doleje to i uszanka na łbie dymić niektórym zaczynała. Co gorętsza głowa za widłami zaczynała się rozglądać albo babom innych tematów do plotek dostarczała, wyłażąc ze stodoły ze słomą we włosach. Bo i w kobiety jakby piorun strzelił. Obracały jadowitymi językami, jazgotały między sobą. Byle głośniej, byle dosadniej. A to o miedzę się za warkocze brały, a to o psa, co uniesiony ogólnymi nerwami Bogu ducha winną kurę życia pozbawił. Strach!
W końcu kowal, chłop spokojny i wielkiego serca cęgami o polepę w kuźni prasnął i skórzany fartuch w kąt cisnąwszy do wieśmy po ratunek poszedł.
-Wytrzymać już nie można! -westchnął, przysiadłszy na gościnnym krześle. -Wrzask, hałas od rana do wieczora, jakby ich co pogryzło. -z wdzięcznością przyjął od Smoka fajkę nabitą aromatycznym tytoniem i zaciągnął się głęboko. -A nawet w nocy ciszy nie ma bo psy wyją.
-Pieski odreagować muszą. -Margolota uchyliła drzwi chaty, żeby wypuścić fajowy dym, snujący się miękkimi meandrami po izbie. -Ale i nic nie dzieje się bez przyczyny. -dodała, patrząc bystro na kowala. -Chochliki bawią się skacząc na rzece z kry na krę, więc nie sądzę, żeby namieszały ludziom w głowach. Na targu też nikt nikogo nie oszukał, z tego co mi wiadomo Smoka we wsi dawno nie było, więc i on przyczyną waśni być nie może.
-Że niby ja? -obruszył się Smok.
-Prawda jaką mówisz bywa czasem bolesna i niektóry żywo na nią reaguje. -Margolota uśmiechnęła się wesoło. -Sam mnie kiedyś uczyłeś, że czasem trzeba ową gorzką prawdę w kolorowy papierek zapakować. Nim się kto natrudzi, żeby go odwinąć to ochłonie odrobinkę i za siekierę nie chwyci, tylko zastanowi się nad sobą, nad prawdą, nad światem.
-No to w naszej wsi bardzo takich kolorowych papierków brakuje. -kowal pokiwał głową. -Lada dzień a krew się poleje i to przez co? Przez kłótnię piekarza z piekarzową!
-A o cóż się oni poróżnili? -wieśma zrobiła okrągłe oczy. Wszak z tego co pamiętała, stadło to było spokojne i nie wadzące nikomu. Kochające się, niczym dwa gołąbki.
-A żeby kto wiedział...Dość, że najpierw ze sobą koty drzeć zaczęli, potem rodzinę we własne zacietrzewienie wciągnęli a teraz już cała osada wojuje. Jak zaraza się to rozprzestrzenia.
-Prawda. Jak zaraza. -przytaknęła wieśma i spakowawszy do koszyka parę tajemniczych buteleczek, skinęła na kowala. -Zatem trzeba lekarstwo podać tam, gdzie choroba powstaje, bo zajmowanie się samym skutkiem na niewiele się przyda. Idziemy do wsi z ową zarazą się rozprawić. -zakomenderowała.
I poszli. Prosto do chaty, z której prócz smakowitego zapachu świeżo pieczonego chleba, dobywał się wprost nieziemski rwetes.
Awantura na szczęście ucichła jak ucięta nożem, gdy tylko wieśma zapukała do drzwi. Zakotłowało się tylko, zaszurało i u progu stanęła gospodyni czerwona jak piwonia. Posapując ciężko chowała za sutą spódnicą wielką, żeliwną patelnię. Ani chybi argument w wymianie zdań z mężem. Mąż za to spojrzał na Margolotę ponuro, spod radośnie wybujałego sińca i splótłszy ręce na piersiach ostentacyjnie odwrócił się do okna.
-Czego? -burknął. -Już następna przylazła, żeby jazgotać?
-Jak świat światem nigdy nie jazgotałam. -wieśma uśmiechnęła się promiennie i weszła do chaty. -Ale zawsze mogę się nauczyć. -dodała pojednawczo. -Nigdy nie wiadomo co się człekowi w życiu przyda.
Piekarzowa niechętnie odsunęła się na bok, wpuszczając Margolotę do izby. Na odwiedziny chęci nie miała, ale jeszcze się taki nie narodził, coby zdołał wieśmę powstrzymać przed wejściem tam, gdzie wejść miała ochotę. Patrzyła teraz jak niezwykle zadowolony z siebie gość wypakowuje na stół zawartość wiklinowego koszyka. Butelka nalewki malinowej, druga soku jagodowego, słoik miodu złotego jak promienie słońca...Tyle dobra!
-Tak słyszałam, że ostatnio słodyczy wam zabrakło. -Margo jak gdyby nigdy nic przysiadła na krześle po drugiej stronie stołu, całkowicie ignorując wrogie spojrzenie piekarza.
-Jak baba chleb zmarnowała, to i słodyczy zabrakło. -burknął rozeźlony.
-Trochę soli za dużo sypnęłam a ty mi awanturę zrobiłeś, jakbym co najmniej otruć cię chciała! -fuknęła niewiasta mocniej ściskając rękojeść patelni.
Wieśma spojrzała na jedno i na drugie. -Odłóż to narzędzie przemocy domowej i otwórz malinówkę. -powiedziała do piekarzowej takim głosem słodkim, że kobieta jedno spódnicą furkotnęła i po kieliszki poleciała do kredensu.
-A ty burczeć na mnie przestań, bom nie ze złą myślą do was przyszła a z wizytą sąsiedzką. -tym razem piekarz jakoś się tak skulił w sobie, sklęsł w tej całej złości co nie miała od kogo się odbić i szumu narobić.
-No! -Margolota umoczyła usta w malinowej nalewce i uśmiechnęła się rozradowana. -Chleb co odrobinkę przysłony wyszedł, trzeba na cieniutkie kromeczki pokroić, czosnkiem natrzeć, ziołami wedle uznania doprawić i przyrumienić na patelni. Nawet sobie nie wyobrażacie jakie pyszne grzanki z tego wyjdą. O wiele bardziej smakowite od awantury, co krew całej wsi psuje.
-Nie mamy nic wspólnego z tym, co we wsi się dzieje! -zaperzył się piekarz, sięgając po swój kieliszek i nieco niepewnie obwąchując zawartość. Wszak to dar od wieśmy był, kto wie, czy po wypiciu w jakiegoś płaza go nie zmieni?
-Nie? -wieśma spojrzała na niego badawczo -Awantura jaką wywołałeś, pozostałaby tylko twoją wojną i umarła równie nagle co się narodziła, gdyby nie znalazła adwersarza w postaci twojej żony. A ty...-tu przeniosła wzrok na piekarzową. -Ochoczo wzięłaś udział w przedstawieniu do którego pisał scenariusz twój mąż. Gdybyś nie poddała się fali jego emocji, nie chwyciła za patelnię, nie karmiłabyś gniewu jaki zaczął wzbierać w waszej chacie. Cóż się dziwić, że wypłynął z niej na fali waszych krewnych i znajomych, rozprzestrzeniając się po całej wsi? Złość jest jak chwast. W porę nie wypielony, ani się spostrzeżesz a zajmie cały ogród.
Spojrzał piekarz na piekarzową. Spojrzała piekarzowa na piekarza.
-A te grzanki...-bąknął niepewnie mężczyzna. -To naprawdę takie dobre?
-Bardzo dobre. -przytaknęła wieśma. 




Był sobie Bajarz...

$
0
0
Był sobie bajarz.
Nie taki wielki i sławny, wygłaszający swe baśnie na dworach królewskich i zbierający oklaski upierścienionych dłoni. Ręce jakie mu klaskały pierścionków nie nosiły. Nie miały też delikatnej skóry i wypielęgnowanych paznokci a przecież biły brawo równie gorąco...a może nawet bardziej.
I prawił Bajarz swoje opowieści. Czasem jego głos szemrał jak górski strumień, czasem grzmiał niczym groźna nawałnica. To dziewczęcym śpiewem czule zaświergotał, to stalą miecza o kamień iskrę skrzesał. Snuł historie od których nie tylko dziecięce oczy lśniły, ale i starcowi w spojrzeniu dawny ogień zapłonął a serce mocniej bić zaczęło. Słuchali go wszyscy bojąc się głośniej odetchnąć, by złocistej magii nie spłoszyć, co Bajarza otaczała jak mgła rozmigotana.
Zdarzyło się pewnego razu, że do wsi w której mieszkał Bajarz zawędrował Królewski Herold. Zamaszyście zeskoczywszy z wierzchowca, wyciągnął z podróżnej torby zwój pergaminu i stanąwszy na karczemnych schodach nabrał w płuca potężny haust powietrza.
-Słuchajcie ludziska! -huknął, aż koza zastygła wystraszona, dławiąc się nogawką sołtysowych gaci co je ze sznura ukradła. -Słuchajcie! Słuchajcie! -dudnił herold. -W imieniu miłościwie nam panującego Władcy ogłaszam, że za trzy niedziele, w zamku królewskim rozpocznie się konkurs na stanowisko Nadwornego Bajarza. Każdy mieszkaniec krainy, który na siłach się czuje by w szranki z najznamienitszymi stanąć, winien stawić się o wschodzie słońca przed bramą zamku gdzie zostanie na listę wpisany i do konkursu przyjęty. -herold odgarnął barwne piórko przyszyte do czapki i powiódłszy wzrokiem po zgromadzonych, pergamin zwinął i na powrót do torby schował.
Szum się we wsi zrobił okrutny. Jedni Bajarzowi radzili do stolicy jechać i sił swych spróbować, inni wręcz przeciwnie burczeli, że nie ma czego szukać na królewskim dworze. W końcu do wieśmy poszedł po radę. -Chciałbym bardzo. -westchnął, siadając na przyzbie obok Margoloty. -Ale boję się, że te moje bajki są zbyt proste jak na królewskie komnaty. Gdzie mi do wielkich pisarzy spod których piór opasłe tomiszcza wychodzą.
-Czy fakt istnienia na świecie monumentalnych malowideł umniejsza piękno maleńkiej akwareli? -wieśma mrużąc oczy od wiosennego słońca, leniwie spojrzała na Bajarza.
-To mam jechać?
-Sam powinieneś podjąć decyzję. Jeśli tego właśnie pragniesz, jedź.
Podumał Bajarz, pomyślał nad słowami wieśmy i spakowawszy worek podróżny pojechał na dwór królewski szczęście spróbować. Choć trema ściskała mu gardło stanął do konkursu wraz z tłumem innych, mniej lub bardziej utalentowanych bajarzy. Słuchał baśni o zamorskich krainach, królewnach i skarbach strzeżonych przez smoki. Słuchał o dzielnych rycerzach w stal odzianych i pirackich wyprawach. Od klejnotów na kubrakach poetów i pisarzy ćmiło mu się w oczach a od perfum dam dworu kręciło się w głowie.
W końcu i jego kolej nadeszła. Wspiął się na podium, pokłonił nisko Władcy.
W baśni jaką wybrał nie było księżniczki i smoka ziejącego ogniem. Nie było stosu złota, zazdrośnie ukrytego w jaskini. Nagle, w zamkowej komnacie rozszumiała się Prastara Puszcza, rozdzwoniły, zapachniały dzwonki majowych konwalii. Zaczyrykała wiewiórka zatrzymana przez chwilę w ognistym pędzie dookoła brzozy, zaszczekała lisica wśród czerwonych poziomek. Hen, poniósł się zaśpiew lasu wpleciony w żywiczny dym tańczący nad kominem chaty. W chacie tej mieszkała wieśma o kruczych warkoczach i...
Zamarli wszyscy jak zaczarowani. Zasłuchali się, zapatrzyli oczyma duszy w obrazy, jakie malował przed nimi Bajarz...A potem jakby grom uderzył w komnatę. Gruchnęły owacje, rozbrzmiały oklaski powtarzane zwielokrotnionym echem.
Bajarz wygrał konkurs. Był teraz Królewskim Bajarzem. Nosił płaszcz wyszywany złotą nitką a na piersi czuł ciężar medalionu z labradorytem, symbolem twórczej inspiracji. Tylko z biegiem czasu owa twórcza energia stawała się coraz bardziej ulotna, coraz mniej wyczuwalna. Błąkał się po zamkowych korytarzach szeleszcząc wspaniałą szatą i podzwaniając medalionem. Od czasu do czasu wdrapywał się na szczyt zamkowej wieży i tęsknym wzrokiem patrzył hen, za hałaśliwe stołeczne uliczki, za złociste chusteczki pól tam, gdzie we mgle zielenił się skraj Prastarej Puszczy.
I jego bajki nie były już takie jak dawniej. Przepełniał je smutek. Niegdyś barwne obrazy teraz osnuwała pajęczyna szarości nakrapianej złotem zamkowych komnat.
W końcu Król wezwał Bajarza przed swe oblicze. Z frasunkiem spojrzał na wymizerowaną twarz mężczyzny. -Brakuje ci tu czego? -zapytał. -Może jedzenie ci nie smakuje albo łoże za twarde? Mów śmiało, co ci na sercu leży.
-Władco mój umiłowany. -westchnął Bajarz. -Wszystkiego co bym tylko mógł zamarzyć, mam w bród w twoim zamku. Jadło najprzedniejsze, odzienie z najdelikatniejszych jedwabi, łoże miękkie niczym puch. A jednak magia moich baśni rodziła się daleko stąd, w malachitowym cieniu Prastarej Puszczy, nie między adamaszkowymi kobiercami. Splatałem baśnie z woni ziół dzikich i leśnych kwiatków a nie z ciężkiego aromatu róż z zamkowego ogrodu...
Zasępił się Król, bo serce miał dobre i smutek Bajarza widział a z drugiej strony baśni pragnął jak pragnie wody wędrowiec zabłąkany. Władnym był Bajarza przy sobie zatrzymać choćby siłą ale cóż z tego, skoro jego serce i dusza do innego miejsca należały.
-Wracaj więc do swych stron rodzinnych. -powiedział cicho. -Ale obiecać mi musisz, że w każdy dzień przed pełnią księżyca zjawisz się w moim zamku, by nową baśń opowiedzieć, komnaty puszczańską magią otulić.
Uradował się Bajarz, do nóg Królowi przypadł, obiecując, że prośbę Władcy spełni.
I tak się też stało. Wrócił do wsi na skraju Prastarej Puszczy, gdzie wielką ucztę na cześć jego powrotu wyprawiono. Ze śpiewem, tańcami, stołami uginającymi się od przysmaków. Wieśma, którą tak jak i Smoka zaproszono, podeszła do Bajarza i spojrzawszy mu w rozświetlone szczęściem oczy cichutko szepnęła: -No, to teraz już wiesz, czego pragniesz. 






Obraz znaleziony w sieci. jeśli ktoś zna autora, proszę o info.

Wodnik

$
0
0
Zima jest czasem sennej ciszy, leniwych myśli kołysanych szelestem popiołu w kominku. Jest zapachem malinowej herbaty i wełny ciepłego koca, szeptem na granicy postrzegania, zatrzymanym w objęciach puszystej pierzyny śniegu. W Zimie powietrze brzmi inaczej, dźwięki, choć czyste i mroźne, przemykają ukradkowo, jakby bały się strącić srebrzyste sople wiszące u okapu. Wszystko śpi. Zamyka oczy, wpełzając w bezpieczne legowiska własnej jaźni. Drzewa wycofują swoją moc w głąb korzeni, wiewiórki otuliwszy się puszystymi ogonami ani myślą o dokazywaniu. Jeziora zasnuwają modre oczy taflą lodu, by ułożywszy się na dnie czekać na Wiosnę. Ale nie wszystkie...
Pewien Wodnik nie lubił Zimy. Nie cierpiał owego bezruchu, nudził go senny spokój, irytowała cisza. Nie miał zamiaru spać pod lodem przez tyle czasu, zagrzebany w miękkim mule. Już jesienią obmyślił plan, jak nie dać się Zimie i uchronić swoje jeziorko przed mrozem. Teraz, gdy pierwsze żółte liście opadły na powierzchnię wody nadszedł czas, by ów pomysł wcielić w życie.
Wyłowił wszystkie monety, co mu zakochani do wody przez lata wrzucali, oczyścił je śliczne i schowawszy do sakiewki poczłapał ku rzece, miłosnym zakolem opływającej Prastarą Puszczę. A potem popłynął pod prąd, hen, w stronę gór wysokich, błękitniejących na horyzoncie. Do siedziby Maga, który ponoć władzę nad czasem posiadł. A spieszył się, rwał do przodu ile sił w chudych kończynach, byle przed zimą zdążyć, co już na sinych zboczach śniegiem zaczynała osiadać coraz niżej, coraz bliżej dolin.
Mag przyjął Wodnika w swym cichym zamku przytulonym do cienia gór, w sali o sklepieniu z błękitnego nieba podtrzymywanym przez strzeliste, podobne drzewom kolumny. Zadumał się nad słowami gościa, spojrzał w wielkie, pełne nadziei, żabie oczy.
-Czas chcesz zatrzymać...-mruknął i poprawiając się na alabastrowym krześle, oparł brodę o splecione dłonie. -Zimie dziedzinę wydrzeć...Słono za to zapłacisz, bo...
-Mam talary! -niecierpliwie przerwał Wodnik. Podpełzając do tronu i wspinając się na stopnie podwyższenia u nóg Maga pękatą sakiewkę złożył. -Dużo talarów! -skrzeknął błagalnie.
Białowłosy Mag uśmiechnął się tajemniczo. -Dobrze więc. Niechaj się stanie tak, jak pragniesz. Zima ominie twoją dziedzinę, nie dotknie mroźnym pocałunkiem wody leśnego jeziorka. Nie zmorzy go sen. -wstał z cichym szelestem szaty haftowanej blaskiem księżyca. -A talary zabierz, cena jaką zapłacisz nie w złocie się mierzy.
Wodnik nawet nie słuchał do końca słów Maga. Roześmiał się bezzębną gębą od ucha do ucha, rozskakał po marmurowej posadzce i dziękując bełkotliwie popędził z powrotem, byle szybciej, byle do domu.
Nadeszła Zima.
Jak powiedział Mag tak się stało. Choć mróz tęgi ściął całą krainę a gruba kołdra śniegu miękką czapą przykryła ziemię, powierzchnia jednego, jedynego leśnego jeziorka wciąż opierała się lodowatym palcom Zimy. Rybki pływały leniwie między kwiatami lilii wodnych patrzących ze zdziwieniem na biały świat, raki ruszały wąsami niezadowolone z niezwykłego czasu. A Wodnik? Wodnik siedział pośrodku jeziorka i nudził się okropnie. Zniknęły driady, z którymi tak lubił plotkować, nimfy wodne posnęły pod lodem swoich jeziorek. Nawet zwierzęta nie odwiedzały go tak licznie jak kiedyś, nie wspominając nawet o ludziach, którzy miast całować się w paprociowych zagajnikach i wrzucać monety do jeziorka, siedzieli przy ciepłych piecach w zasypanych śniegiem chatach ani myśląc nosa z nich wyściubiać.
Coraz markotniej robiło się Wodnikowi na duszy. Może by i zasnął, jak na każdego mądrego wodnika o tej porze roku przystało, ale sen nie przychodził. Sen Zimowy omijał zaczarowane miejsce...aż do Wiosny.
Z pierwszym powiewem ciepłego wiatru straciło moc zaklęcie, znikły niewidzialne ściany powstrzymujące czas biegnący wokół jeziorka. Rozświergotała się, rozradowała przyroda obudzona z zimowego snu. Mocniej zabiło serce Prastarej Puszczy, tłocząc energię w życiodajne arterie. I tylko w jednym, jedynym jeziorku nie widać było wiosennego poruszenia. Senne, zmęczone ryby nie wyskakiwały nad powierzchnię wody w rozsrebrzonych tańcach, lilie daremnie trudziły się, by dać życie nowym pędom i kwiatom. Nawet Wodnik pogrążony w apatii nie miał siły wiosennych porządków robić i siedział na dnie, zatykając uszy wodorostami, bo mu lasozgiełk w głowie echem dudnił. Dopiero klaskanie wierzbowej witki o zmętniałą wodę, skłoniło go do wystawienia nosa na powierzchnię. Mrużąc przekrwione ślepia spojrzał na opromienioną słońcem, przycupniętą na brzegu Margolotę.
-Byłeś u Maga z Gór. -stwierdziła wieśma, ze współczuciem patrząc na przygaszonego Wodnika. -Sikorki mi mówiły, że Zimę dla ciebie zatrzymał.
-Ano...-westchnął Wodnik. -Ale nie mówił, że jak Zimy nie będzie to i Wiosna nie przyjdzie.
-Ależ przyszła. Tylko jeziorko sił nie ma, żeby ją przyjąć. Kto w sen nie zapadnie, tego poranek nie zbudzi.
-A rada na to jest jakaś? Może do Maga iść? Przebłagać...?
-O co chcesz prosić, Wodniku? Nie. Teraz nastał czas zapłaty. Rok czekać musisz na swoją Wiosnę. Śpij. Ja się zajmę jeziorkiem jak umiem, ale plonu z niego w tym cyklu życia mieć nie będziesz.
I zasnął Wodnik na dnie jeziorka pociemniałego smutkiem. I spał tak aż do przyszłej Wiosny, kiedy to nowe kwiaty rozkwitły na powierzchni wody a srebrzyste rybki radośnie zatańczyły na pożegnanie Zimy. 



Kadr z filmu "Wodnik Szuwarek".

Smoczna kuchnia, czyli - strucla śliwkowa.

$
0
0

-To już ostatni! -grobowy głos Smoka sprawił, że Margolota o mało nie zacięła się w palec. Prasnąwszy ziemniakiem do cebrzyka z wodą, obróciła się pospiesznie, gotowa dłonie załamać i w rozpaczy się pogrążyć. Jakież to wieści ponure przyniósł Smok i czemu akurat ze spiżarni?
-To już ostatni słoik śliwkowych powideł...-jęknął rozdzierająco. -Mówiłem, że krasnoludy zrobiły nam podkop do spiżarni. A ty nie chciałaś wierzyć! Wszystko ukradły! Wszyściutko!
-Jasne. -wieśma uśmiechnęła się nieco kwaśno. -A potem ten podkop zasypały tak, że go zupełnie nie widać...
-Oczywiście! -obruszył się Smok. -Krasnoludy to mistrzowie kamuflażu!
-Jak to dobrze, że bakalii nie trzymamy w spiżarni.
-A gdzie? -niewinne pytanie zawisło pod powałą, uczepione czczej nadziei na odpowiedź. Smok szukał rodzynek wszędzie, prócz wygódki. Nawet pod materac wieśmowego łóżka zajrzał, gdy Margolota do wsi pobiegła i dżina z lampy wytrząsnął sądząc, że to on na straży bakalii stoi. Nic. Jak kamień w wodę!
-Schowane. Daj ten słoik. -zabrała powidła i odstawiwszy na stół, sięgnęła po „Smoczną Kuchnię”. -Dodamy do nich trochę magii i będziesz miał słodkości na parę dni.
-Nie samą magią smok żyje...-ponure burknięcie wciąż nosiło w sobie wspomnienie niedawnej traumy wywołanej opustoszałą spiżarnią.
-Ale jeśli magię połączymy z ciastem, kruszonką i powidłami, to wyjdzie z niej coś naprawdę „smokowitego”. Prawda?
-Z kruszonką? -Smok przesunął po kłach rozwidlonym językiem. -Brzmi smocznie. To co ci przygotować?
-750g mąki orkiszowej...-wieśma odnalazła właściwy przepis i przesuwając palcem po tekście, dyktowała kolejne składniki. -2 jajka, 300ml mleka, 90g cukru, cukier z prawdziwą wanilią, połowa miękkiego masła, łyżeczka soli, 24g drożdży...
-A powidła?
-Jakiś ty niecierpliwy. A przecież sam mnie uczyłeś, że nie wolno niczego przyspieszać, że powoli trzeba...
-Ale mówiłem o nauce wieśmowej a nie o żarciu! -zaperzył się Smok.
-Ach, no tak. Faktycznie spora różnica. -Margolota nic już więcej nie rzekła, tylko zabrała się za rozbijanie jajek trzepaczką, powoli dolewając mleko i dosypując oba rodzaje cukru. Kiedy mleczny kogiel-mogiel był już gotowy, wsypała do makotry mąkę, wlała do niej mleko z jajkami, dodała masło, rozczyn i sól. Wyrobiła miękkie, elastyczne ciasto i przykrywszy makotrę ściereczką odstawiła w ciepłe miejsce. Tam, gdzie nie docierały żałosne westchnienia Smoka.
-Kiedy będzie gotowe? -zapytał, zezując na miskę.
-Oj, jeszcze długo trzeba czekać. Teraz będzie rosło ze dwie godziny a potem jeszcze trochę...-Margolota jak gdyby nigdy nic wróciła do przerwanego obierania ziemniaków. Ciasto ciastem, ale mogła się założyć, że Smok w stosownej chwili o obiad też się upomni.
Po dwóch godzinach znoszenia wymownych spojrzeń, zawoalowanych sugestii i coraz bardziej ciężkich westchnień, od których koronkowa firaneczka furkotała jak przy huraganie, wieśma wyjęła ciasto na stolnicę, wyrobiła krótko i podzieliła na dwie części. Każdą z nich rozwałkowała na grubość mniej więcej pół centymetra i na taką szerokość, by zwinięte w dwie strucle prostokąty zmieściły się do blaszki (35 x 28cm).
Obie części rozwałkowanego ciasta suto posmarowała śliwkowymi powidłami i zwinęła je w zgrabne ruloniki układając w blasze w sporej odległości od siebie.
-I do pieca? -z nadzieją zapytał Smok.
-Nie, jeszcze do rośnięcia. -wieśma przykryła blaszkę ściereczką i do małej miseczki odmierzyła składniki na kruszonkę: 100g masła. 20 łyżek mąki, 8 łyżek cukru i cukier waniliowy. Zagniotła to szybko, rozdrobniła i odstawiła na bok. Teraz, gdy strucle podrosły przyszedł czas na element operacji chirurgicznej. Każdy z dwóch wałeczków Margolota nacięła wzdłuż. Głęboko, niemal do samego dna blaszki tak, żeby strucle ładnie rozłożyły się na boki. Posypawszy ciasto kruszonką (tak, tak, dużo tej kruszonki wychodzi) wstawiła blachę do pieca rozgrzanego do 180 stopni. Piekły się niezbyt długo, bo jakieś czterdzieści minut, za to znikły niemal równie szybko, pozostawiając po sobie piękny waniliowy zapach i trochę okruszków.
-Mówiłaś, że będę miał słodkości na parę dni...-mruknął Smok z wyrzutem, oblizując łapy z chrupiącej kruszonki. -Jakieś bajki opowiadasz, moja droga.


Nowe drogi

$
0
0
Wierzchowiec Odkrywcy miał minę równie skwaszoną jak jego pan, gdy znudzonym krokiem człapał przez wieś w kierunku gospody. Dzieciarnia, która jeszcze parę lat temu żądna opowieści biegła za wędrowcem, teraz nawet głów nie obracała, by spojrzeć na jeźdźca ponurego niczym chmura gradowa. Ileż można było słuchać tych samych opowieści, o tych samych krainach? Nikogo już nie interesował los pięknej księżniczki, starzejącej się powoli wśród diamentów i jedwabnych poduszek, nikt nie był ciekaw Straszydeł, które same zaczynały ziewać na widok Odkrywcy. -Znowu on. -wzdychały wzruszając włochatymi ramionami i wracały do grania w warcaby.
Odkrywca zaplątał wodze o belkę koniowiązu i wszedłszy do karczmy usiadł na tym samym miejscu, które zajmował od lat. Ten i ów podniósł głowę, skinął mężczyźnie zdawkowo. Nikt nie przysiadł się do jego stołu, nikt, jak to dawniej bywało, nie postawił mu kufla piwa, w zamian za historię o przygodach z dalekich podróży. Bo przygód nie było. Wszystkie skrzynie ze skarbami odkopano, wszystkie dziewice uratowane z rąk okrutnych smoków dawno powychodziły za mąż i teraz uganiały się za bandą rozwrzeszczanych dzieciaków, z melancholią wspominając ciszę smoczej pieczary.
-Po prostu nie umiem już opowiadać. -westchnął Odkrywca, wysupłując z chudego mieszka zaśniedziałą monetę.
-A może nie masz niczego do opowiedzenia?
Wiadomo nie od dziś, że wieśmy, smoki jak i pewni czarodzieje w szarych płaszczach, zjawiają się dokładnie wtedy gdy ich potrzebujemy. Może nie koniecznie w ten sposób w jaki byśmy sobie tego życzyli, ale to już zupełnie inna bajka.
Margolota zamknęła za sobą drzwi, mrugnęła do karczmarza i rozbawionym wzrokiem obrzuciła nieco przykurzonego Odkrywcę. -I znowu zawitałeś w nasze strony. -stwierdziła bez zdziwienia. -I znowu bardziej markotny. -dodała, sadowiąc się przy stole. Z wdzięcznością przyjęła od karczmarza kubek kwasu chlebowego i upiwszy łyk spojrzała na wędrowca.
-Czemu tracisz czas, wciąż wędrując tą samą drogą? -zapytała.
-Na tej drodze poznałem już wszystkie niebezpieczeństwa i wiem, że nic nie może mi zagrozić. -wzruszył ramionami Odkrywca. -Po co mam się narażać, szukając innych dróg?
-Bo na tej niczego więcej nie osiągniesz. -odparła wieśma. -Ludzie nie będą słuchać wciąż tych samych opowieści. Magia tych przygód przebrzmiała. Sam czujesz, że jesteś już znudzony wędrówką podczas której nie czekają na ciebie żadne niespodzianki, żadne wyzwania. Stań się znów Odkrywcą. Rusz w Świat, którego jeszcze nie poznałeś a twoje opowieści znowu rozpalą się jak latarnie.
Wędrowiec posłuchał słów wieśmy. Skierował wierzchowca w leśne ostępy, gdzie czaiła się Przygoda, jakiej nikt jeszcze nie odkrył a gdy wrócił, ogień opowieści na nowo rozpalił serca słuchaczy. Kowal przekuł go w niezwykły miecz, tkaczka wplotła w barwny dywan, poeta napisał nowy poemat o wędrówkach Odkrywcy i zebrał laury wygłaszając go na międzynarodowym konkursie literackim. Każdy zabrał ze sobą drobny płomyk z ogniska wędrowca i pomnożył go, dodając do niego swoją własną Magię.
A Odkrywca? Uśmiechając się pod wąsem ruszył w kolejną podróż. I jeszcze tylko wstąpił do chatki wieśmy by zostawić jej butelkę morskiego piasku. Pamiętacie?



Obraz znaleziony w "sieci". jeśli ktoś zna autora, proszę o info :)

Król i Sołtys

$
0
0
Ledwie co zaspane słońce zdążyło ozłocić strzechy chałup, ledwie pierwsze ptaki zaświergotały, pozbywając się porannej chrypki a już dom sołtysa otwierał swe podwoje dla mieszkańców wsi. Każdy mógł liczyć na poradę, pomoc, na ciepłe słowo chociażby.
Śniadanie raz dwa przełknąwszy ruszał potem sołtys własnego gospodarstwa doglądać, żonie przy zwierzętach pomóc. Tego serdecznym ukłonem pozdrowił, tamtemu pomógł oporną kobyłę na kowalowym podwórzu przytrzymać. Patrzył, obserwował, czy we wsi dobrze się dzieje, czy nikomu czego nie brakuje, czy wdowa ma co do garnka włożyć i żadnemu dzieciakowi koszulka z grzbietu nie spada.
Dobrze się żyło ludziom pod tym życzliwym spojrzeniem sołtysowym, wieś przytulona do Prastarej Puszczy kwitła jak malowanie. Nawet cięty język sołtysowej małe szkody robił, bo jak kto szczęśliwy, to na drobne złośliwości przestaje zwracać uwagę.
Aż razu pewnego dźwięk rogu myśliwskiego poniósł się po lesie, echo rozbrzmiało rżeniem koni. Sam Król na polowanie się wybrał i zapędziwszy się za zwierzyną, ze swoim orszakiem u skraju wsi stanął. Wjechawszy między chałupy z ukontentowaniem patrzył na czyste obejścia, świeżo bielone ościeżnice, płoty z malowanymi garnkami połyskującymi na sztachetach. Nawet prosięta taplające się w błotnistej zagródce jakieś takie mniej ubłocone wydały się Królowi.
Wieść o szlachetnym gościu lotem błyskawicy obiegła całą osadę i nie minęła chwila a już na drogę wylegli zaciekawieni mieszkańcy. Kobiety oderwane od gotowania strawy pospiesznie wycierające dłonie w fartuchy, zarumienione dziewczęta strzelające oczyma w kierunku przystojnych drużynników no i mężczyźni, nie dający po sobie poznać ciekawości ale i trochę zaniepokojeni niecodzienną wizytą. Kto tam wie, co Władcy do głowy strzelić może? Siedzi taki całymi dniami na tronie i tylko diamentowe guziki w koszuli liczy. A może za niego liczą? Kto go tam wie...
Przyleciał i sołtys. W czapce przekrzywionej na jedno ucho, w rubaszce tak lichej i spranej, że dawno już zapomniała jaki kolor jej natura przysposobiła. Popatrzyli chłopi na Króla, popatrzyli na swego sołtysa i wstyd im się zrobiło, że takiego obdartusa mają za reprezentanta wiejskiej ławy. Ten i ów burknął coś nawet nieprzychylnie o prezencji naczelnika, ale po łbie dostał od Margoloty, którą oczywiście (jak to wieśmę) przyciągnęło niecodzienne zbiegowisko.
Niestety. Sołtys usłyszał owe szepty na temat swego przyodziewku, który faktycznie, choć czysty, lepsze czasy pamiętał. W tym sęk, że za tą całą bieganiną nie było kiedy ani na czwartkowy targ skoczyć ani tym bardziej do miasta pojechać, by nowe odzienie sobie sprawić. Stał więc teraz przed królewskim orszakiem i gniotąc czapkę w sękatych dłoniach wstydził się okrutnie swojego wyglądu.
Władca spojrzał na chłopów, wyłowiwszy z tłumu czarnowarkoczystą głowę wieśmy skinął jej z ledwie dostrzegalną obawą i zsunąwszy się z siodła podszedł do sołtysa.
-Zły to Król, którego szaty są tak ciężkie od złota, że nie da rady tyłka z tronu podnieść. -powiedział głośno. -Dziedzina powinna być szatą władcy, kraj, jaki ma pod swoją pieczą...-udał, że nie widzi jak Margolota ostentacyjnie przewraca oczyma. -A wieś tobie powierzona, dostatkiem opływa i to powinno być powodem do dumy a nie strój bogaty.
Zaszemrał tłum, ludziska popatrzyli po sobie, po swoich chałupach i gorliwie potakiwać jęli słowom Królewskim.
A Władca podszedł jeszcze bliżej sołtysa i kładąc królewską prawicę na ramieniu stropionego mężczyzny pochylił królewskie usta ku sołtysowemu uchu -Ale pamiętaj, że ty też jesteś drzewem we własnym sadzie i dbać o siebie powinieneś. Gdy rozdasz wszystko, nie będziesz miał co pomnażać. Zadbaj o siebie jak i dbasz o swoje gospodarstwo. Zaręczam ci, świat się nie zawali, jak w niedzielę pośpisz sobie dłużej, czy na spacer do lasu pójdziesz. 



Obraz znaleziony w sieci. Jeśli ktoś zna autora, proszę o info.


Labirynt część I

$
0
0
Kochani
Począwszy od dzisiaj, przez kolejne sześć dni będę prezentowała Wam Baśń składającą się z sześciu części.
Mam nadzieję, że będziecie towarzyszyli bohaterowi przez całą, niezwykłą podróż po świecie w którym czas przestaje mieć znaczenie. 



Zapadał mrok. Cienie nakładały się na siebie tężejąc w malachitową ciemność. Splecione korony drzew przesłaniały czyste, pozbawione chmur niebo, ale gdzieniegdzie między ciężkimi łapami świerków prześwitywały kolumny blasku pełni księżyca. Świetliste filary podtrzymujące mroczne sklepienie lasu rozbiegały się nagle w pozbawionej drzew przestrzeni, rozlewając się srebrzystym nimbem na kobiercu młodej, wiosennej trawy i niknąc w cieniu rozłożystej korony potężnego dębu rosnącego w centrum polany.
Dąb otulony księżycowym światłem zdawał się być odlany z czystego srebra przez jakąś mistrzowską rękę, potrafiącą oddać każdy listek, każdy konar, rzeźbioną stuleciami korę.
Na straży wokół Dębu stało sześć kamiennych obelisków. Czas dawno zatarł ślad dłuta, miękko spłynął po ostrych niegdyś rysach twarzy wykutych w szarej skale. Mech wśliznął się w arterie pęknięć oplatając zielonkawymi palcami nogi posągów, rozkwitł pocieszną brodą, umaił czupryną przekomarzając się z powojem badającym, czy już jest na tyle ciepło, by wyruszyć na podbój świata.
A jednak każda ze zgromadzonych wokół dębu istot wiedziała kogo przedstawiają posągi, czuła ich istotę i moc, nie dającą się pomylić z niczym innym. Otaczały kręgiem pień potężnego drzewa. Naprzemiennie. Trzy kamienne niewiasty i trzech kamiennych mężczyzn.
Dumne, smukłe elfy, przysadziste krasnoludy, ludzie. Cisi i nieruchomi jak owe kamienne posągi, choć wśród nich nie było żadnej kobiety. Tej nocy Dąb gromadził pod swoją koroną wyłącznie mężczyzn. Niektórzy przybyli tu szczęścia swego owej Wiosny próbować, inni z ciekawości obrzędu, co odbywał się raz do roku. Nawet Bajarz, choć dziwnie mu było stać między myśliwymi i rosłymi wojownikami na polanę przyszedł i teraz gapił się jak urzeczony na srebrzystolistny Dąb, w myślach układając kolejną baśń.
Może właśnie dlatego nie od razu zauważył blask promieniujący spomiędzy drzew i dopiero gdy światło stało się tak silne, że ci w pierwszych rzędach zaczęli osłaniać oczy rękoma, spojrzał na skraj polany. Potężny Jeleń wydawał się utkany z czystych promieni księżyca rozkwitających u głowy zwierzęcia w pyszny wieniec rogów. Blask falował, tańczył przy każdym kroku jelenia, burzył się galaktyką gwiazd u połyskujących racic, osiadając srebrem na zgniecionej trawie.
Jeleń powoli wszedł na polanę. Przełamał pierwszy, drugi...kolejny rząd znieruchomiałych w oczekiwaniu mężczyzn i zatrzymał się na wprost skamieniałego z zachwytu Bajarza. Czarne oczy spojrzały na niego studniami czasu. Wilgotny od rosy pysk dotknął człowieczego czoła, pozostawiając u zbiegu brwi migotliwy ślad.
***
-Poszedłem tam tylko popatrzeć! -jęknął Bajarz, bezwiednie trąc czoło palcami. Teraz, w opromienionej słońcem izbie wieśmy, noc wydawała się tylko dziwnym snem. Niknący między drzewami blask, nieco zazdrosne gratulacje zgromadzonych na polanie towarzyszy i to dziwne poczucie niesprawiedliwości, wzbierające w nim z coraz większą siłą. -Poszedłem tam tylko popatrzeć! -powtórzył rozpaczliwie. -Nie jestem myśliwym, nigdy nie walczyłem orężem! To pomyłka!
-Wojownik, Mag i Mędrzec. -powiedziała Margolota przerywając obieranie jabłka. Odłożyła pokrojony w łódeczki owoc na talerzyk i sięgnęła po kolejny, czerwieniejący w wiklinowym koszyczku. -Naprawdę uważasz, że nie dasz sobie rady w Labiryncie? -popatrzyła w oczy niknące pod opadającą grzywą kasztanowych włosów.
Bajarz tylko westchnął ponuro.
-Masz wszystko czego potrzebujesz. W swoich baśniach. Mądrość, siłę i magię...-uśmiechnęła się pocieszająco. -A jak koniecznie chcesz, to mogę ci dać miecz, co w kufrze trzymam. Jeden z rycerzy go zgubił uciekając przed Smokiem.
-Nawet nie dam rady go unieść. -wzruszył ramionami Bajarz. -Naprawdę uważasz, że moje baśnie pozwolą mi przejść przez Labirynt?
-To, czy go przejdziesz zależy wyłącznie od ciebie. Na pewno jesteś na to gotów. Pan w koronie z jelenich rogów nigdy się nie myli. 



Obraz pochodzi z galerii: http://art-of-sekhmet.deviantart.com/

Labirynt. część II

$
0
0

Wczesnym rankiem Dąb wyglądał zupełnie inaczej, choć nie stracił nic na swej bezgłośnej tajemniczości. Trwał nieruchomy, obsypany diamentami rosy, otulony ostatnimi pasemkami leniwej mgły. Puszcza śpiewała, pohukiwała budzącym się świtem. Szeleściła w ściółce puszystymi, borsuczymi brzuchami i tylko ów magiczny skrawek pozostawał cichy, zatrzymany w czasie niczym w kropli bursztynu.
Wierzchołki drzew okalających polanę nurzały się sennie w rumianej jutrzence, pierwsze promienie słońca ukradkiem zerkały przez gęstwinę gałęzi. Rozmigotał się Dąb kryształowo w młodym słońcu, roziskrzyły diamentowo posągi, gdy Smok i dwoje ludzi weszło na cichą polanę.
Bajarz wciągnął w płuca zimne, rześkie powietrze i uśmiechnął się nieco niepewnie. Wstyd mu było przed wieśmą tego strachu, więc z całych sił udawał, że się nie boi. Marnie mu to wychodziło, bo przyjaciele naopowiadali mu historii straszliwych o potworach czających się w Labiryncie, o bazyliszkach, kikimorach, czarownicach przemykających w mrocznych korytarzach podziemi. Radami najprzeróżniejszymi mógł zapełnić parę opasłych ksiąg, ale na co mu one, skoro mieczem władać nie potrafił ani celnie strzały z łuku wypuścić. Zastanawiał się co prawda, czy siekiery ze sobą nie wziąć, ale jakoś mu tak głupio było z siekierą do Dębu podchodzić, więc ją w domu zostawił i teraz stał przed Drzewem mając w torbie jedynie parę kartek baśni pospiesznie spisanych, ołówek, kozik, bukłaczek z wodą i zawiniątko ze śniadaniem.
-Co spotkam w Labiryncie? -zapytał, przesuwając palcami po chropowatej korze drzewa
-Tylko to, co sam do niego zabierzesz. -powiedział Smok
Margolota rozsypała wokół pnia garść orzechów dla wiewiórek mieszkających w koronie Dębu, skropiła miodem i winem czoła posągów. Jeszcze chwila a promienie słońca wślizną się pod czaszę gałęzi, dotkną ukrytych drzwi do Labiryntu.
W Prastarej Puszczy było wiele takich miejsc. Bram między Światami, uśpionych portali ukrytych w ruinach zapomnianych przez czas świątyń, oczek wodnych, w których odbijało się inne niebo, kamieni podróżnych tkwiących głęboko pod leśną ściółką. Czasem jakaś mgielna istota przemknęła tęczą między drzewami, czasem człek nieostrożny znikał na zawsze w malachitowym cieniu. Nikt tu bez potrzeby nie mącił powierzchni leśnych jezior, nikt beztrosko runicznych kamieni nie dotykał ani nie zapuszczał się w porośnięte mchem ruiny.
Dębowa brama jednak otwierała się wyłącznie dla tych, których w noc pełni księżyca wybrał Władca Puszczy. Pan w koronie z jelenich rogów.
Słońce opromieniło Dąb, rozświetliło złocistym rysunkiem drzwi, jakby ktoś nożem gładko korę przeciął. Pień rozchylił się bezgłośnie, wypuszczając w świat poranka gęstą, oleistą ciemność. Bard przełknął ślinę przez ściśnięte gardło, raz jeszcze spojrzał w kierunku wieśmy mając nadzieję, że przynajmniej słowo otuchy od niej usłyszy albo jaką radę ostatnią. -Jadła ni napoju od nikogo nie przyjmuj. -powiedziała cicho. -Nie do naszego świata należą i zatrzymać cię mogą po tamtej stronie. -stała w cieniu Smoczego skrzydła uśmiechając się do Bajarza. -Pamiętaj. Masz wszystko czego potrzebujesz. -dodała jeszcze.
To była jego droga, nie jej. Od niego zależało, czy ruszy przez labirynt, czy cofnie się przed nieznanym.
Skinął głową w podziękowaniu za ostatnią radę. Zacisnął powieki i głęboko nabierając powietrza wszedł w pochłaniający światło mrok. Drzwi zamknęły się za nim z bezgłośnym, lodowatym tchnieniem, odgradzając od świata i przeszłości.




Autorem obrazu jest Tomasz Alen Kopera

Labirynt. część III

$
0
0
Stał chwilę bez ruchu, węsząc niespokojnie i bojąc się zerknąć w czarną pustkę. Nie czuł teraz nic. Ani zimna ani gorąca. Nie czuł najmniejszego ruchu powierza ani nawet najsłabszej woni. Spodziewał się, że Labirynt będzie pełen zatęchłych korytarzy o smaku wilgoci ale teraz wydawało się, że nie znajdował się w żadnym konkretnym miejscu. Otaczała go...nicość.
Powoli uchylił powieki.
Sikorka z głośnym czyrykaniem śmignęła spod korony Dębu i wielce uradowana usiadła na ramieniu Bajarza, wycierając dziobek w skórzany pasek torby. Mężczyzna osłoniwszy oczy przed ostrym, porannym słońcem rozejrzał się zdumiony po polanie.
-I co? To już? -mruknął, zezując na małą towarzyszkę. -A gdzie te potwory? Labirynty ciemnych korytarzy?
Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy śmiech wplątany w ciepłe skrzydła wiatru, ale to pewnie szelest liści w puszczańską melodię się układał. Cóż miał robić? Ruszył w kierunku wsi, zastanawiając się jak u licha wytłumaczy przyjaciołom swój szybki powrót i gdzie podziała się Margolota ze Smokiem. Wszak zaledwie chwilę temu zostawił ich na polanie przed Dębem. Sikorka polatywała nad Bajarzem. Czasem przysiadała na gałązce, czasem na ramię mężczyzny wracała aż dziwić się tym skrzydlatym towarzystwem zaczął.
Szedł i szedł, południe już minęło a wsi ani widu. Dróżka niby znajoma, niby ta którą lata całe po lesie chodził...ale teraz jakaś inna mu się wydała. Zakręcała nagle, spod stóp umykała ginąc za pagórkiem by równie nagle wynurzyć się między sosenkami młodymi, które przecież mijał już trzeci raz chyba. Zezłościł się Bajarz, umęczył. Pić mi się chciało okrutnie a tu jak na złość dawno ostatnią kroplę wody z bukłaka wysączył.
I naraz wiatr dmuchnął, zakotłował w otwartej torbie, porwał jedną z kartek na której baśń spisano. Frunęła w górę, zatańczyła nad ścieżką i nim Bajarz zdążył ją pochwycić, opadła w dolinę na spłachetek trawy wolny od drzew porastających pagórek.
Zaszumiało nagle, młoda trawa wzburzyła się, rozfalowała niczym niespokojne morze. Zniknął gdzieś liść pergaminu, rozpłynął się we wzbierającej wodzie, która spienionym tańcem lizała łagodne zbocza pagórka. Coraz wyżej i wyżej dopóki nie wypełniła całej doliny. Wtedy zaległa cicha i tajemnicza, w mętnej wodzie zatracając odbicie czystego nieba.
-A nich mnie...-Bajarz podszedł do brzegu ostrożnie, jakby bojąc się, że spokojna teraz toń znowu rozszaleje się kipielą i pochylił się nad wodą.
Jezioro w niczym nie przypominało puszczańskich sadzawek. Zrudziała, martwa rzęsa wodna rozpełzła się po powierzchni niczym liszaj, ciągnąc za sobą zbutwiałe łódeczki liści i śliskie od namokłego mchu gałęzie. Mdła woń rozkładu wierciła w nosie i potęgowana narastającym upałem, stawała się trudna do zniesienia.
Chciał Bajarz odejść stamtąd jak najszybciej, nie patrzeć na tą ohydę, ale zatrzymał go ruch między drzewami, błysk brązowej sierści. Młody jelonek wychynął z lasu, najwidoczniej wywabiony pragnieniem, co i gardło Bajarza na wiór wysuszyło. Zawiesił pysk nad wodą i cofnął się wbijając racice w rozmiękły brzeg. Czarne oczy złowiły spojrzenie mężczyzny.
-Ech mały...-mruknął Bajarz. -Nie napijesz się tutaj. Darmo czystej wody szukasz...
Ukucnął na brzegu, z rezygnacją trącił palcem powierzchnię jeziora i cofnął się zdumiony. Gdzie tylko dotknął, tam rozbiegał się mętny osad odkrywając połyskliwą toń. Zagarnął Bajarz kożuch rzęsy ile tylko ramionami sięgnął i aż westchnął widząc co uczynić może. Nie zastanawiał się dłużej. Pospiesznie zrzucił odzienie i pokonując wstręt, wszedł do wody pokrytej cuchnącym kożuchem. Pracował bez wytchnienia. Raz za razem wynosząc na brzeg naręcza martwych wodorostów, rzęsy wodnej, gałęzi...I znów wracał, bo gdy wydawało się, że już, już tylko krok dzieli go od oczyszczenia jeziora, na powierzchni wody wykwitał kolejny liszaj, jakby z dna oderwany. Umordował się Bajarz, resztkami sił gonił. Słońce dawno minęło najwyższy punkt nieba i zaczynało się skłaniać ku zachodowi, gdy nareszcie mężczyzna legł na brzegu i ciężko dysząc spojrzał na krystaliczną taflę jeziora, w którym gasił pragnienie jelonek.
-Na zdrowie...-wyszeptał Bajarz, nieco błędnie rozglądając się wokół. Bo choć cały dzień na brzeg brudy z jeziora wynosił, to śladu po nich nie zostało. Tak jakby ziemia zamknęła się nad nimi. Tylko sikorka siedziała na przybrzeżnym kamieniu i patrzyła na Bajarza wesołym, paciorkowatym oczkiem.
Napił się Bajarz ożywczej wody czując, jak z każdym łykiem siły mu wracają, mija ból nadwyrężonych mięśni. Widząc, że wieczór już blisko wstał pospiesznie, odział się i torbę na ramię zarzuciwszy ruszył dalej z nadzieją, że w końcu drogę do wsi rodzinnej odnajdzie. 



Obraz pochodzi z galerii: http://nejou.deviantart.com/

Labirynt. część IV

$
0
0
Z nadejściem wieczoru zelżał upał dający się we znaki Bajarzowi. Muśnięty rześkim zachodnim wiatrem roztopił się w błękitnawych cieniach drzew, splatających gałęzie nad ścieżką, którą wędrował mężczyzna.
Bajarz szedł coraz wolniej, zmęczenie plątało mu nogi, głód doskwierał, bo z ostrożności mężczyzna wydzielał sobie skąpe racje jadła. Już dawno przywykł do myśli, że zabłądził w Puszczańskiej gęstwinie a droga, początkowo znajoma, wywiodła go na manowce. Dziwił się tylko owej spiekocie tak niewiosennej i zieloności, co z każdym jego krokiem bardziej wybujała się zdała, rozkwiecona i jako on dysząca letnim gorącem. Pnie sosen pachniały żywicznie, oszałamiająco, trawy wystrzeliły kłosami ciężkimi od ziaren, na przydrożnych krzakach zieleniły się maliny. Lato..?
Ściana lasu rozstąpiła się nagle przechodząc w spłachetek łąki rozcięty bystrym nurtem rzeki. Tylko nie była to rzeka, jaką pamiętał Bajarz. Tamta wesolutka, przyjazna dzieciarni chlapiącej się w płytkiej wodzie, szemrała sobie rozradowaną piosenkę obmywając przybrzeżne kamienie. Ta, rozbuchana niczym tabun dzikich koni rwała szaleńczym cwałem przed siebie, pieniła się wirami, kąsała urwiste brzegi. Nie przepłynie jej wędrowiec, nie da rady z nurtem walczyć. Pociągnie go w głębinę, powietrze z płuc wydusi wraz z życiem.
Jęknął Bajarz widząc wściekłą rzekę przed sobą, osunął się na ziemię, opierając plecy o pień drzewa. Tyle drogi na darmo, tyle sił straconych...
Most pewnie i kiedyś tu był, wszak ścieżka nie bez przyczyny do brzegu prowadziła i wiła się po przeciwnej stronie rzeki ponownie w las się kryjąc. Tylko teraz po kładce nawet ślad nie pozostał. Pewnie albo ze starości się rozpadła, albo też wiosenne kry na swoich garbach ją rozniosły.
Otworzył Bajarz torbę, po bukłaczek sięgnął, by usta wodą z zaczarowanego jeziora zwilżyć i ołówek mu w dłoń się wsunął, niby przypadkiem a może palce pamięcią wiedzione same po niego sięgnęły? Wszak nie raz i nie dwa pisanie ulgę mu przynosiło i pozwalało myśli uporządkować. Wyjął pergamin, rozprostował na torbie jak mógł najlepiej.
„Rzeka rozbuchana niczym tabun dzikich koni rwała szaleńczym cwałem przed siebie, pieniła się wirami, kąsała urwiste brzegi...”-litery, trochę koślawe szybko zapełniały powierzchnię kartki. „Most przerzucony nad kipielą, choć wąski, solidnej był budowy. Wsparty na grubych filarach z poczerniałego od wilgoci dębu, ujęty w balustrady elfiego powojnika, łukiem przeskakiwał na drugi brzeg ...”
Bajarz ziewnął, przerwał pisanie i podniósł wzrok znad kartki....i zastygł tak, z ustami otwartymi ze zdumienia.
Most przerzucony przez rzekę zdawał się być tu od zawsze. Rozeźlona woda pieniła się wokół dębowych podpór próbując sięgnąć desek kładki, szarpała zielone pędy powojnika zwieszające się z balustrady. Sikorka przysiadłszy na poręczy zaczyrykała niecierpliwie. Widać spieszyło jej się bardzo.
Mężczyzna zerwał się z miejsca, zapominając zupełnie o zmęczeniu. Nieufnie nogą tupnął w deski kładki ale odpowiedział mu jedynie głuchy stukot solidnego drewna. Pomyślał chwilę nad owym cudem. Jeśli nagle jego słowa taką moc sprawczą uzyskały, to może napisze jeszcze dokąd droga prowadzi, wieś nakreśli ołówkiem i wreszcie do domu trafi?
Zatrzymał się niepewnie, w torbie grzebiąc. Rozkrzyczała się sikorka, frunęła w górę i jak nie dziobnie w ucho Bajarza, jak mu skrzydełkiem po nosie nie pacnie, aż ten zaskoczony nagłym ptasim atakiem stracił równowagę i chwytając się balustrady, torbę wprost do skotłowanej rzeki upuścił. Zadygotał most, zatrząsł się w posadach, zatrzeszczały ostrzegawczo deski. W paru susach Bajarz drugiego brzegu dopadł, w ostatniej chwili na trawę zeskakując. Runęły filary w spienioną wodę, rozsypała się kładka, zginął powojnik w odmętach. I nie było już śladu elfiego mostu, tylko rzeka nieprzerwanie rwała rozszalałym nurtem.
-I co narobiłaś? -fuknął Bajarz do sikorki, gdy tylko oddech uspokoił. -Przepadło wszystko co miałem!
Sikorka przestała układać piórka i spojrzała na mężczyznę czarnym oczkiem a jemu zdało się, że w tym spojrzeniu taka dezaprobata zaklęta była, taka przygana, że odwrócił się na pięcie od małego ptaszka i udając urażoną dumę w ciemniejący las pomaszerował. Idąc dziwił się tylko, że ów chłód wieczorny jesienią pachnie późną a pod butami szeleszczą opadłe z drzew liście. 



Obraz pochodzi z galerii: http://vintagesoap.deviantart.com/

Labirynt. część V

$
0
0
Wieczorna szarówka tężała w mrok szeleszczący opadłymi liśćmi, rozedrgany cierpką wonią stygnącej ziemi. Bajarz wciąż szedł naprzód. Choć przy każdym kroku protestowały zmęczone nogi, choć coraz częściej potykał się o konary tonące w zeschłym listowiu. Upór zaciekły wiódł go przed siebie, wbrew rozsądkowi, co szeptał o odpoczynku, o śnie ożywczym. Dobrze, że przynajmniej księżyc drogę Bajarzowi osrebrzał, bo ani chybi rozbiłby sobie nos na jakim wykrocie, w niewiadome brnąc po ciemku. Mężczyzna już dawno stracił nadzieję, że drogę do wsi odnajdzie. To nie była Prastara Puszcza. Nie miał pojęcia, gdzie zaprowadziła go Dębowa Brama i czy kiedykolwiek uda mu się wydostać z tej matni. Przecież stracił wszystko. Nie miał już pergaminu ani ołówka. Nie miał nawet bukłaczka z wodą z jeziora zaczarowanego, by pragnienie ugasić. Przepadła też resztka jadła, co ze sobą zabrał a Margo przecież ostrzegała, by nic z tej krainy nie ruszać. Margo. Pewnie właśnie strawę na wieczerzę przygotowuje, przy piecu się krząta...-westchnął smętnie i mocniej się otulił wełnianą peleryną. Zimno się robiło tak, jakby nocą przymrozek miał chwycić. A przecież zaledwie wieczorem lato panowało. Dziwne.
Wycie wilka, zakończone łkającą, tęskną nutą pochwyciło duszę Bajarza nagłym pierścieniem strachu. Zew wibrował chwilę, tężejąc w obudzonym nagle echu po czym umilkł zduszony, by zabrzmieć znacznie bliżej, kolejnym smutnym zaśpiewem. Mężczyzna zastygł najpierw, znieruchomiał, próbując ustalić z której strony wilk go podchodzi, po czym rzucił się do ucieczki. Na oślep. Byle dalej od polującego drapieżnika.
Zmęczone serce tłukło się ciężko w piersi Bajarza, oddech rwał się szaleńczym wysiłkiem. Ciężkie czapy gałęzi chłostały twarz, szarpały pelerynę. -Zatrzymaj się, stój...-zdawał się szumieć las nad rozognioną strachem głową. -Nie ujdziesz pogoni...nie umkniesz...-szeptał wiatr, niosący coraz to bliższe łkanie wilka.
Wypadł zziajany Bajarz na polanę blaskiem księżyca ujętą, potoczył wkoło błędnym wzrokiem, gałąź rosochatą z ziemi chwycił. Ech...Gdybyż kozik mu został. Marne bo marne ale zawsze ostrze jakoweś. A tak co? Przyjdzie mu zginąć z gardłem rozpłatanym, byle wiechciem się od bestii opędzając.
Zalśniły w ciemności latarnie wilczych ślepi. Wychynął spoza drzew potężny, stalowo-siwy basior. Uszy położył po sobie, zęby odsłonił i łeb spuszczając spojrzał na konar w rękach Bajarza. Ten zaś, czując że jego ostatnia godzina nadeszła, gałąź mocniej w dłoniach ścisnął, oczy zamknął, plecy wtulając w chropowatą korę sosny.
Gdyby miał pergamin i ołówek zaraz by jaki ostrokół wymalował, za murem schronił. Ale torba przepadła, wraz z jakąkolwiek szansa na ratunek. A jeśli to słowa miały moc? Same słowa, nie litery kreślone na kartce? „Masz wszystko, czego potrzebujesz”. Czy nie to właśnie powiedziała mu Margo? Może wystarczy napisać je w swojej jaźni, nadać im kształt...by zamiast gałęzi dzierżyć w rękach ostry miecz, zdolny rozpłatać kark bestii. Może wystarczy owe myśli pchnąć w rzeczywistość, by przyoblec ciało w zbroję opierającą się wilczym kłom?
Mędrzec, Mag i Wojownik...
Ciężka stal w którą zmieniła się gałąź pociągnęła w dół ramiona. Bajarz otworzył oczy, spojrzał przez otwór przyłbicy wprost w wilcze ślepia. Basior przypadł do ziemi. Rozedrgany, czujny. Gotów w każdej chwili uskoczyć przez cięciem miecza. Ale nie rzucał się w przód, nie atakował. Patrzył tylko w napięciu, co też człek uczynić zamierza.
-Marny ze mnie wojownik. -westchnął Bajarz, dobrze wiedząc, że zwierzęciu krwi nie utoczy. Osypały się łuski zbroi do stóp mężczyzny, zniknął hełm, rozpłynęła stal oręża.
Nigdy wojownikiem być nie chciał, nigdy do zawodu myśliwego nie aspirował. Wolał baśnie o zwierzętach układać. Nie z łukiem czy stalą po Puszczy wędrować, ale z plikiem kartek i ołówkiem. Tropił, podpatrywał a potem malował swój własny, zwierzęcy świat w baśniach magicznych, gdzie wilk dzielił duszę z człekiem, stając się częścią jego natury. Tą uśpioną i cichą, gdy królował dzień i tą dziką, nieujarzmioną, budzącą się wraz ze snami. To ona z podkulonym ogonem chowała się w jaskini, gdy świat wokół rozświetlały błyskawice. To ona szczerzyła kły, gdy ktoś podnosił rękę na szczenięta baraszkujące w legowisku.
-Część mnie...-wyszeptał, z nagłym zrozumieniem.
Wilk siedział na wyciągnięcie dłoni, z gracją przykrywszy ogonem stalowe pęciny tylnych łap. Czarne ślepia wpatrywały się spokojnie w mężczyznę. Czekał, aż strach człowieka stopnieje jak ten biały płatek śniegu, co właśnie osiadł na mokrym, wilczym nosie. Teraz, widząc że Bajarz wynurzył się z głębin własnego przerażenia, wilk wstał i odszedł parę kroków oglądając się na wędrowca ze zniecierpliwieniem. Blask księżyca rozmył się, ścieniał zasnuty chmurami. Śnieg padał coraz gęstszy, pstrząc bielą złotorudy kobierzec liści.
Bajarz odetchnął głęboko. Choć nogi miał jak z ołowiu zrobił niepewnie parę kroków. Przystanął. Schylił się powoli po gałąź.
-Jestem zmęczony...-wyszeptał do wilka. -Kostur się przyda...
Basior spojrzał na mężczyznę a jemu zdało się, że w tych czarnych oczach widzi i oczy srebrnego jelenia i paciorkowate ślepka rozszczebiotanej sikorki. I poczuł Bajarz jak w obolałe ciało wsącza się siła czysta niczym woda z zaczarowanego jeziorka. Jak pełznie arteriami kojąc ból, łagodną falą ciepła promieniejącego z piersi uspokaja chrapliwy oddech.
Wilk odsłonił kły w przedziwnym, wilczym uśmiechu i trącają łbem dłoń Bajarza, poprowadził go w biały, zimowy las. 



Autorem obrazu jest Susan Seddon-Boulet
Viewing all 127 articles
Browse latest View live