Quantcast
Channel: Dream Weaver
Viewing all 127 articles
Browse latest View live

__część3__

$
0
0
Popiół. Tym jednym słowem można było określić powietrze. Nieruchome i martwe tak, jakby do podziemnej krainy nigdy nie zawitał najmniejszy powiew wiatru. Właściwie co miałby tu robić wiatr? Nie było nasionek, które mógłby przenosić z miejsca na miejsce, nie było chmur, które gnałby po niebie zapowiedzią ożywczego deszczu. Nawet sama ciemność nie była tak nasycona, jak wydawało się wieśmie w pierwszej chwili. Brakowało jej...życia. Trwała spłowiałym bezkolorem ledwie zauważalnie tonując głębszy cień na pniach potężnych drzew.
Dopiero po chwili zdezorientowany umysł dostrzegł, co było nie tak. Drzewa nie wyrastały z ziemi. To, co wczepiało się w ostre osuwiska kamieni nie było węzłowatymi korzeniami a gałęźmi bezlistnych koron. Gdy Margo podniosła głowę zobaczyła, że korzenie giną gdzieś w owej mrocznej szarości niczym rysunek rozmazany znudzoną ręką artysty.
-Rosą do góry nogami...? -kobieta pomna słów Smoka mocniej naciągnęła kaptur, równocześnie kryjąc pod płaszczem migoczące zawiniątko. Szept zamarł gdy tylko opuścił usta wieśmy, wchłonięty przez głuchą ciszę. Nie była to cisza jaką znała Margo, taka dzwoniąca w uszach brakiem dziennego harmidru a jednocześnie pełna drobnych iskier życia szeleszczących na krawędzi snu. Gdzieś trzasnęła gałązka, gdzieś jeż przeczesywał leśne runo a komary przędły jękliwą piosenkę. Tu panował martwy bezgłos, w którym delikatny szmer skrzydełek ćmy zabrzmiał niemal jak huk wodospadu. Nawet pozorna szarość owada przy spopielałym bezkolorze podziemnego świata, zdała się eksplodować tęczą motylich barw.
Ćma usiadła na wyciągniętej dłoni, połaskotała palce wieśmy gałązkami czułków i wzbiła się w powietrze niecierpliwym trzepotem.
-Prowadź przyjaciółko. -Margo ruszyła pospiesznie za przewodniczką, choć nie miała pojęcia ani skąd ćma wzięła się w królestwie wiecznego mroku ani dokąd ją wiedzie. Szła za drobnym, rozmigotanym punkcikiem choć wydawało jej się, że kierunek jaki obrała ćma nie różni się niczym od innych. To nie było ważne. Czuła, że w którąkolwiek stronę by nie ruszyła, zawsze dotrze tam, gdzie powinna. Czyż tak właśnie nie wyglądała śmierć?
Ostre kamienie wyglądające na zastygłe w czasie osuwisko sprawiały, że Margo musiała bardzo uważać, by stopa nie utknęła jej między poszarpanymi skałami. Jednocześnie każdy nieostrożny krok groził upadkiem na lśniące niczym brzytwa krawędzie kamieni, lub gałęzie martwych drzew, przed którymi ostrzegał ją Smok. Suche, duszne powietrze dławiło oddech, wciskając w płuca popielaty posmak dymu pogrzebowych stosów. Było tak bardzo pozbawione życia, że wydawało się niemożliwym aby niosło w sobie choć odrobinę tlenu. A jednak Margo szła wciąż dalej i dalej, nie tracąc z oczu ćmy przewodniczki.
-Zawracaj! -Smok wylądował między drzewami z bezgłośnym łopotem potężnych skrzydeł. Kamienie zachrzęściły martwo pod pazurami, gdy zbliżył się do wieśmy, odgradzając ją od maleńkiej iskry nocnego motyla. -Zawracaj. -powtórzył natarczywie. -Jeśli pójdziesz dalej, nie uda ci się wrócić. Patrzyłem w karty, wróżyłem z run. Powiedziały mi, że jeśli nie zawrócisz, spotkasz śmierć na swojej drodze.
-Ani karty ani runy nie znają przyszłości. -Margo zatrzymała się przed Smokiem, jeszcze mocniej otulając się płaszczem. -W każdej chwili dokonujemy wyborów, zmieniających to, co przed nami. -spojrzała w opalizujące martwym srebrem oczy. -Jesteś tylko moim lękiem. Niczym więcej. Odejdź i pozwól mi przejść.
-Zawracaj! -rozkaz zacisnął się bolesną obręczą na umyśle kobiety i pękł zetlałym echem dawnych strachów, rozsypując w proch sylwetkę Smoka.
Ćma czekająca na jednym z kamieni poderwała się w górę, gdy tylko wieśma ruszyła w dalszą drogę opadającą teraz w dół, w mglisty parów wyżłobiony w skalnych ścianach. Drzewa rozsunęły się na boki pozostając milczącym pasem na brzegach wąwozu a wieśma, gdy tylko udało jej się pokonać strome zejście, poczuła pod stopami miałki piasek zajmujący miejsce ostrych kamieni. Każdy krok burzył siny, ścielący się tuż przy ziemi opar, płaszcz skręcał mgłę w szare wiry powoli płynące wyschniętym korytem rzeki.
I nagle przez martwe powietrze przebiegł skurcz dusznego powiewu. Szum, najpierw słyszalny na granicy dźwięku przybierał na sile z każdym uderzeniem serca. Woda. Rozszalała kipiel rwała wąwozem wprost na Margolotę. Lada chwila wypadnie zza zakrętu i zmiecie kobietę z powierzchni ziemi.
-Zawracaj! -echo rozpaczliwego krzyku sprawiło, że wieśma szarpnęła się w tył, bezradnie szukając podejścia pod stromą ścianę parowu. Jeszcze chwila, jeszcze sekundy a dziki żywioł dopadnie ją i wgniecie w spopieloną ziemię.
-Nie! -zacisnęła pięści, odwracając się twarzą w kierunku z którego dobiegał narastający łoskot. -Jesteś tylko moim lękiem!
Rycząca kipiel przewaliła się nad drobną figurką zastygłą pośrodku wąwozu, obaliła ją na kolana, zalała duszną lepkością usta otwarte do krzyku i zniknęła w dźwięczącym bezgłosie, pozostawiając po sobie senne pasma wijące się wokół kaszlącej i prychającej kobiety.
-Tylko...moim...lękiem...-wieśma otarła dłonią mokre od łez oczy. -Tylko lękiem.
Ćma czekała...


 Obraz pochodzi z galerii: http://mutiny-in-the-air.deviantart.com/

__część4__

$
0
0
-Wstań. -ciepły głos który znała tak dobrze sprawił, że otworzyła piekące od pyłu oczy. -Wiedziałem, że mnie odnajdziesz. Chodź. Chodź ze mną
-Siniger? -podniosła się z kolan, odruchowo otrzepując suknię. Dłoń mężczyzny kusiła, by uścisnąć ją, poczuć ciepło pulsującego tętna. Był tak żywy, że aż nierealny w owym martwym świecie. Lśnił niczym płomień rozkwitły nagle w głębi spopielonego ogniska. -Mam iść? Gdzie? -wyszeptała, zatrzymując palce tuż nad wyciągniętą ręką bajarza.
-Jak to gdzie? Naprawdę nie wiesz? -w oczach mężczyzny szalał ogień. -Do mojego domu. -uśmiechnął się tkliwie. -Do naszego domu, Margo. Przecież tego właśnie chcesz. Odnalazłaś mnie, bo szłaś za swoim pragnieniem. Tutaj, gdy zostajemy odarci ze świadomości życia możesz nareszcie przestać być wieśmą, tak jak ja nie jestem już bajarzem.
-Nie można budować domu w świecie pozbawionym życia. -kobieta cofnęła dłoń. -Życie i śmierć przenikają się nawzajem i Siniger doskonale o tym wie. Nie można istnieć tylko w jednym ze światów, bo energia powstaje właśnie tam, gdzie mrok przechodzi w światło, gdzie światło rozprasza mrok. Gdzie słońce topi zimowy lód i gdzie mróz strąca z drzew ostatnie liście.
-Przeczysz sobie, Margo. Jak możesz szukać energii w nadciągającej zimie, warzącej ostatnie kwiaty, odbierającej ziemi miękkość zielonego kobierca? To śmierć a nie życie.
-To naturalny cykl przemiany i odrodzenia. Rezygnując ze śmierci rezygnujemy z życia. -wieśma zagryzła usta spieczone suchym powietrzem. -Nie...Nie pójdę za tobą. Jesteś tylko moim lękiem.
-Lękiem? -mężczyzna wybuchnął kpiącym śmiechem. -Zatem boisz się swojego bajarza?
-Nie. -wieśma spojrzała w ogniste oczy. -Boję się go stracić. -odwróciła się od Obcego. -Ale czasem...tylko tracąc można coś odzyskać.
-Nie uda ci się. -pył zasnuwający koryto wyschniętej rzeki uniósł się wokół nóg mężczyzny, wpełzł wyżej szarymi językami mgły zatracając kontury ludzkiej sylwetki. Tylko ogniste oczy lśniły w roztańczonej powodzi miałkiego piasku. -Pani podziemnego świata nigdy nie oddaje tego, co udało jej się zdobyć. To równowaga, którą tak kochasz. Czyż nie? -zachichotał złośliwie nieistniejący głos.
-Mylisz się. -ledwie delikatne drżenie niepokoju wkradło się w słowa wieśmy. -Twoja Pani zabrała go, choć nie należał do niej.
-I co z tego? -czerniejąca chmura pyłu okrążyła Margo w parodii tańca. -Nic na to nie poradzisz, moja mała. Dokonano wymiany na którą ani on ani ty nie macie wpływu. Porzuć nadzieję. Wracaj do swego świata. Nie masz nic, czym mogłabyś go wykupić.
-Przepuść mnie.
-Czemu miałbym to zrobić? -cień nieludzkiego śmiechu osypał się szelestem ziaren piasku. -Jestem pierwotnym lękiem. Strażnikiem pałacu Królowej. Nie jesteś w stanie mnie pokonać. Byłem, jestem i będę wszędzie tam, gdzie mrok pożera światło. Tam, gdzie w ciemności czają się nienazwane ślepia ciszy. Tam, gdzie śmierć dławi ostatni oddech.
-Masz rację. Nie można cię pokonać...ale można zrozumieć. Można zaakceptować, że trwasz gdzieś na granicy świadomości i...mimo wszystko iść dalej. Wtedy po prostu znikniesz. Bez walki. -wyszeptała wieśma wyciągając dłoń w kierunku wirującego pyłu. Ćma przysiadła na kobiecych palcach. -Podejmując walkę zawsze zakładamy, że możemy przegrać. -cichy głos Margo splótł się z narastającym szumem jedwabistych skrzydełek. -Zatem nie będę walczyć. Po prostu pójdę dalej.
Wiatr zakotłował pylistą sylwetką, rozdarł na części niczym szarą zasłonę i ucichł w szmerze osypującego się piasku ukazując ciemniejącą gardziel jaskini kończącej wąwóz. Ćma poderwała się do lotu i zatoczywszy koło nad głową wieśmy, zanurkowała w skalisty mrok.

Obraz pochodzi z galerii: http://pavsys.deviantart.com/

__część5__

$
0
0
Skalne ściany rozchyliły się nagle jak kurtyna po teatralnym antrakcie. Chwilowa ciemność przejścia ustąpiła dusznej szarości, z której z wolna jęły wynurzać się otulone mgłą kształty. Zniknął gdzieś pył pokrywający dno wąwozu a pod stopami Margo pojawiła się posadzka gładka niczym polerowany onyks.
Suknia omiatała połyskującą czerń, burząc siwy opar snujący się tuż nad powierzchnią ziemi, gdy wieśma szła między dwoma rzędami czarnych, opalizujących kolumn.
Sala przytłaczała swym ogromem i pustką, zdawała się pochłaniać wszelkie dźwięki. Szelest sukni milkł duszony mgłą oplatającą nogi wieśmy tak, jakby nawet echo wycofało się lękliwie pod spojrzeniem wysokich okien. Przez pociętą szprosami taflę szkła sączył się mdły poblask trupiego srebra, pełznący leniwie po posadzce w stronę stopni podwyższenia. Na podwyższeniu ustawiono dwa onyksowe krzesła o wysokich oparciach. Jedno z nich było zajęte.
Kobieta spoczywająca na tronie mogła wydać się posągiem ukształtowanym w kamieniu przez czyjąś mistrzowską rękę. Czerń włosów spływała lśniącymi pasmami na kruczą suknię ginącą w powodzi mgły. Alabastrowe dłonie nieruchomo wspierały się o rozrzeźbione podłokietniki, twarz ocieniał kaptur naciągnięty tak głęboko, że wieśma mogła dostrzec jedynie zarys delikatnego łuku ust.
-Przyszłaś tu po niego.
Margo znała ten głos. Słyszała go codziennie. Towarzyszył jej od chwili narodzin. Był częścią jej samej.
Królowa powoli zsunęła kaptur na ramiona. W czarnych oczach tliło się wspomnienie zieleni.
-Wiedziałam, że będziesz próbowała go odnaleźć, ale nie sądziłam, że uda ci się zajść aż tutaj.
-Gdzie on jest?
-Nie boisz się mnie? -cień uśmiechu przemknął przez alabastrową twarz.
-Czemu mam się bać? -Margo pozwoliła, by ćma usiadła na jej dłoni. Łaskoczący dotyk maleńkich nóżek pozwalał jej zachować świadomość przynależności do innego świata.
-Ludzie boją się mrocznej części swojej natury. Boją się śmierci, lękają tego, co nie jest światłem. -Królowa wstała z tronu i otoczona powodzią połyskującej sukni, spłynęła miękko ze stopni podwyższenia stając tuż przy wieśmie. Margo zadygotała czując tchnienie lodowatego wiatru.
-To prawda. Ale jeśli nie zaakceptujemy naszych cieni, będziemy niekompletni.
-Brawo. Zatem jesteś gotowa oddać życie za Bajarza?
-Jestem gotowa wrócić z nim do światła. Ty Pani sięgnęłaś po coś, co nie jest ci przynależne i dlatego nie możesz zebrać plonu jakiego pragnęłaś.
-On po prostu potrzebuje czasu! -usta Królowej ściągnął gniewny grymas.
-Potrzebuje życia. -szepnęła wieśma. -Magia baśni nie rodzi się z nicości. To słowa w które tchnięto moc kreacji. Tu jest tylko popiół...Oczekujesz od Sinigera by czerpał z wyschniętej studni?
-Chcę by tchnął życie w ten świat! Popatrz. -alabastrowa dłoń zatoczyła krąg. -Popiół. Duszący, martwy popiół!
-To twoje królestwo, Pani. Nie można oczekiwać od zimy by rozkwitła wiosennym kwieciem ale możemy sprawić, że sama zima stanie się piękna.
-Jak mam to uczynić? Przysięgam. Pozwolę odejść Bardowi, jeśli tylko powiesz mi jak mam tego dokonać.
Ćma przefrunęła miękko na skraj kaptura Margo, gdy ta rozchyliła poły płaszcza wysupłując z zanadrza małe zawiniątko. Nawet przez zgrzebny materiał było widać pulsujące światło.
-Co to jest? -lodowate palce Królowej drapieżnie wyciągnęły się po blask otulony dłońmi Margo.
-To Siniger. -wieśma rozwinęła lnianą szmatkę. Maleńki ptaszek poruszył delikatnie skrzydłami, budząc się z letargu. Był szary a jednak w tej szarości mieniły się barwy świata otulonego blaskiem księżyca. Przywoływał wspomnienie zapachu bzu, nocy rozszeptanej poezją i ciszy, jaka zapada gdy uspokajają się oddechy kochanków.
Szary łebek muśnięty srebrnym światłem podniósł się powoli a na Królową spojrzał połyskujący koralik oka.
-Jesteś częścią mnie, Pani. A to...-słowik usiadł na kciuku wieśmy, wczepiając się w skórę kobiety czarnymi pazurkami. -A to część Sinigera, przynależna do twojej dziedziny. Jego śpiew wplecie się w sen podziemnego świata i dokona tego, czego nie mógł dokonać trel sikorki.
-Tak różne i jednocześnie będące częścią jednej całości. -Pani uniosła kąciki warg w uśmiechu , gdy szary ptaszek z furkotem skrzydeł poderwał się do lotu, by przysiąść na alabastrowym ramieniu Królowej. -I zostawisz mi go bez żalu?
-Przecież zostawiam go sobie. -wieśma mocniej otuliła się peleryną. -Tak jak ty go oddajesz.




Autorem obrazu jest Karol Bąk

__Część6 - ostatnia__

$
0
0
Świt chciwie wypijał krople rosy pozostawione na trawie przez umykającą noc, łaskotał senne owady ciepłem słonecznych promieni, rozwijając barwną suknię wiosennego dnia.
Wieś na granicy Prastarej Puszczy budziła się porykiwaniem krów dostojnie sunących na pastwiska, poskrzypywaniem żurawi, zanurzających długie szyje w lodowatej ciemności studni. Już pierwsze pozdrowienia pędziły między płotami, przeskakując z ust do ust otwartych ziewnięciem, już gęsi białym korowodem dreptały ku pobliskiej strudze a koguty przekrzykiwały się w chrypliwych piosenkach. I tylko Siniger spał, zamotany w pierzynę, z nosem schowanym w pierzastość białej poduszki. Śnił.
O podziemnej krainie pełnej dusznego mroku, o Królowej w czarnej sukni, której twarz ginęła na krawędzi zrozumienia a której rysów nijak nie mógł sobie przypomnieć. Śnił o tęsknym kląskaniu słowika ukrytego w tym bzie, co rośnie przy margosiowej chatce...o dotyku ciepłych palców i miękkości warkocza splecionego z pospiesznego szeptu.
-Jużem myślał, że cię jaka choroba powaliła. -kowal bez pardonu ściągnął pierzynę z Bajarza, podstawiając mu pod nos drożdżową bułkę, suto posypaną kruszonką. -Wieśmę spotkałem jak na targ biegła, prosiła przekazać.
-Bułkę...-wymamrotał nieprzytomnie Siniger, przecierając sklejone snem powieki.
-Ano. Mówiła, że pewnie głodny będziesz i żeby cię nie budzić, boś noc miał pełną przygód. -mężczyzna zaśmiał się rubasznie i poklepał Barda po ramieniu, nieomal nie zrzucając go z łóżka. -No no!
-Pełną przygód...jasne. -Sinigerowi wreszcie udało się otworzyć oczy. Powiódł spojrzeniem po izbie. Ostatnie co pamiętał to list dostarczony przez kuriera. Potem...Potem snuła się baśń. Czytał ją, czy mu się śniła. I skąd Margo...?
Wiedział, że nie zapyta wieśmy co stało się tej nocy. Na pewne pytania nie trzeba znać odpowiedzi. Wystarczyło samo to, że istniały.
***
Wieśma zebrała w ściereczkę okruchy bułki z kuchennego stołu i dolała do kubków naparu z pokrzywy i szałwii. Potrzebowała tego szczypiącego ostrością smaku, rozchodzącego się po ciele energetycznym ciepłem.
-Nawet nie zapytasz? -rzuciła, siadając naprzeciw Smoka i otulając dłońmi gorący kubek.
-Po co? Byłem tam. Cały czas cię prowadziłem. -złote spojrzenie znieruchomiało. Trwało otoczone parą unoszącą się znad ziół.
-Czemu mi nie powiedziałeś? -w zmęczonym głosie zabrzmiał cień wyrzutu. Ćma. Jak mogła się nie domyślić.
-Bo musiałaś wierzyć, że jesteś tam sama. To była twoja droga i twoje zadanie. Kto wie, jakbyś postąpiła czując wsparcie będące na wyciągnięcie ręki.
-Kto wie...-wyszeptała Margo.
Bez za oknem pachniał oszałamiająco.
***
Wiatr wpadł do pokoju przez otwarte okno, zaszeleścił gęsto zapisanymi kartkami leżącymi na biurku, furkotnął w lotce pióra zaciśniętego w nieruchomej dłoni. Słońce zajrzało ciekawie za firankę uniesioną podmuchem, zamigotało zajączkami na okularach bajarza, odbijając złoty blask w martwych, szeroko otwartych oczach. Atrament z przewróconego kałamarza zasechł lepką, oleistą strugą kończącą się u ostrej niczym brzytwa stalówki.
Baśń została napisana. Bajarz niósł ją do Władcy, by odczytać na wielkim turnieju bardów.
Jest nieskończenie wiele światów...
Nieskończenie wiele rzeczywistości...
Nieskończenie wiele miejsc, gdzie baśń pisana atramentem zrodzonym w sercu mroku, może tchnąć życie w dusze słuchaczy.
Jednak to nie jest świat, w którym żyje Margolota.


Nawiedzony hotel

$
0
0
Stary zegar stojący w rogu niewielkiego saloniku wybił jedenastą. Mężczyzna rzucił spłoszone spojrzenie w stronę cyferblatu, jednak odetchnął z ulgą widząc, że została jeszcze godzina spokoju. Gabinet tonął w miękkim półmroku. Ciepły blask lampy stojącej na ciężkim, dębowym biurku obrysowywał kontury mebli, ślizgał się po grzbietach książek, nikł wchłonięty w ciemną zieleń ścian. Mimo późnej wiosny w kominku suto napalono. Choć dni bywały coraz cieplejsze, wraz z wieczorem nadciągało nieprzyjemne, wilgotne zimno a teraz, gdy po grzbiecie właściciela hotelu wędrowały lodowate palce strachu, wesoły trzask płomieni był jeszcze bardziej pożądany.
Oczywiście, że mógł opuścić hotel. Uciec jak reszta służby i wszyscy goście. Tylko to oznaczałoby poddanie się, całkowitą klęskę w wojnie, jaką toczył od paru ładnych lat. Teraz, gdy wszystko wydawało się stracone przypadkowo zasłyszana rozmowa tchnęła w hotelarza nową nadzieję. Może wieśmie z Prastarej Puszczy uda się to, co nie udało się magom, spirytystom, łowcom i całej wesolutkiej menażerii zatrudnianej przez właściciela hotelu na przestrzeni ostatnich parunastu miesięcy? Oby tylko skusiła ją wysoka zapłata...
Mężczyzna skulił się w fotelu obrysowanym kredą skropioną łzami najstarszej dziewicy i mocniej zacisnął dłonie na srebrnym amulecie. Dwanaście posępnych uderzeń rozerwało ciszę na strzępki mrocznego strachu.
***
„O wielka Magini!” -Margo przerwała czytanie i raz jeszcze spojrzała na adres. Wszystko się zgadzało, niemniej zwrot grzecznościowy na początku listu wprowadził wieśmę w lekką konsternację.
„O wielka Magini” -podjęła lekturę i tylko od czasu do czasu zerkała na Smoka, czy aby tekst robił na nim odpowiednie wrażenie. „Nieszczęście mię wielkie spotkało i tuszę iż ty jedyna będziesz w stanie zdjąć ów ciężar z mych barków”
-Obudź mnie jak przejdzie do konkretów. -rozwidlony język mlasnął w ziewającej paszczy.
-Pisze, że jakieś upiory nawiedzają jego hotel i nijak się ich pozbyć nie może. -wieśma westchnęła, szybko przebiegając wzrokiem tekst pełen słownych zakrętasów i figur stylistycznych, od których polonista dostałby zmysłowych dreszczy. -W sumie to się nie dziwię, bo hotel zbudował w miejscu gdzie kiedyś stał Urząd Podatkowy.
-Aj...-Smok podrapał się w łuskowaty kark. -No to przepadło. Nawet ja nie dam rady ich przepędzić.
-A egzorcyzmy?
-Tylko by ci je podatkiem obłożyły.
-Ten człowiek liczy, że mu pomogę. -wieśma rzuciła pergamin na stół i podparłszy brodę złożonymi dłońmi westchnęła ciężko. -Włożył w ten hotel cały swój majątek. Jeśli nic się nie uda zrobić zostanie bez grosza przy duszy.
-A może mógłby zarobić na tych upiorach? -złote oko mrugnęło do Margo łobuzersko. -Jeśli to duchy poborców podatkowych, to tylko w ten sposób mogą odpokutować za swoje występki.
-Jak? Goście hotelowi uciekają z krzykiem.
-A więc trzeba znaleźć takich, którzy nie uciekną, moja droga...Magini. -Smok zakrztusił się teatralnie, kryjąc trudny do powstrzymania śmiech.
***
Hotel „Promyk Słońca” wcale nie wyglądał na miejsce nawiedzane przez upiory. Zbudowany z czerwonej cegły, dwupiętrowy budynek promieniował nowoczesnym szykiem dającym gościom do zrozumienia, że zastaną w nim nie tylko wygodne łóżka o bezszmerowych materacach ale i łazienki z bieżącą wodą. To, że woda bieżała w wiadrach dźwiganych przez służbę stawało się mało znaczącym drobiazgiem. Znacznie ważniejsze było to, że sama służba, nawet ta najodważniejsza, dała nogę już jakiś czas temu i teraz jedyną osobą mieszkającą w hotelu był właściciel. No i duchy, choć one pojawiały się dopiero z wybiciem północy. Upiornie punktualne i z upiornym poczuciem obowiązku. Teraz właśnie snuły się po korytarzach podzwaniając sakiewkami pełnymi pieczątek i klekocząc zszywaczami. Od czasu do czasu pukały do drzwi pokojów, zawodząc wyzutym z emocji głosem.
-Faktycznie, ciężko z nimi wytrzymać. -wieśma siedziała w miękkim, przytulnym fotelu i z niezmąconym spokojem mieszała herbatę srebrną łyżeczką. -Już trzy razy pytały mnie o podatek od posiadania Smoka. -uśmiechnęła się do Hotelarza skulonego na sąsiednim fotelu. -Urocze, prawda?
-Błagam. Wypędź je stąd...-mężczyzna pisnął cienko, gdy kolejna, trupio blada twarz przeniknęła przez ścianę.
-PIT 36...-wyjęczała, wyciągając z widmowej teczki plik widmowych dokumentów.
-Przez was nie mam żadnych dochodów! -wybełkotał Hotelarz, trzęsąc się niczym osika. -A kysz!
-Ale mógłby pan mieć. -porcelana zadzwoniła cichutko, gdy Margo odstawiała pustą filiżankę na blat biurka. -Nie ma pan pojęcia jak modne są nawiedzone miejsca. Na samych konferencjach spirytystów zarobiłby pan krocie, nie mówiąc o kongresach Miłośników Zjawisk Niewyjaśnionych czy Niedzielnych Kółek Wirujących Stolików. Raz na jakiś czas mógłby pan też urządzać poligony doświadczalne dla Łowców Duchów...Założę się, że sława pańskich niezniszczalnych upiorów w mig obiegłaby całą krainę.
-Tak myślisz? -mężczyzna nieśmiało spojrzał na mgielne widmo wertujące plik kartek gęsto pokrytych krwistymi pieczątkami.
-Ależ oczywiście! Wystarczy tylko wprowadzić drobne zmiany w wystroju wnętrz no i samej nazwie hotelu.
***
Stało się tak, jak mówiła wieśma. Nie minęło parę miesięcy a hotel „Mroczny księżyc” stał się znany nie tylko w najbliższej okolicy ale i poza granicami krainy. Czarne jak smoła powozy zapełniały dziedziniec posępnym brakiem wolnych miejsc a pokoje trzeba było rezerwować na wiele tygodni wprzód, żeby tylko móc spocząć w czarnej, atłasowej pościeli i słuchać upiornych jęków niosących się po korytarzach.
A Hotelarz? Hotelarz wypełniał zeznania podatkowe. 


Autorem iście upiornego obrazu jest: http://velinov.deviantart.com/

Sernik bez Szewczyka

$
0
0
-W czasie deszczu wieśmy się nudzą...-podśpiewywał Smok smętnym barytonem, wypuszczając z nozdrzy melancholijne kółka fajkowego dymu.
Padało nieprzerwanie kolejny dzień. Deszcz dzwonił o szyby, chylił ku ziemi łodygi irysów, płożył ciężkie od kwiatów gałęzie kaliny. Nagły chłód po fali upałów skrył w leśnej gęstwinie pracowite pszczoły, ukrył motyle i nawet elfy nie wyściubiały nosów ze swych domów czekając aż deszcz w końcu ustanie.
Margo zdążyła przeczytać już wszystkie książki, posprzątać, parę razy pokłócić się ze Smokiem, wybić Dżinowi pomysł ożenku z kozą i teraz wertowała „Smoczną Kuchnię” w poszukiwaniu panaceum na splin podstępnie wkradający się do nawilgłej ulewą duszy.
-Sernik. -zatrzymała palce na pożółkłej stronicy. -Masz ochotę na sernik?
-Z jakiego sera? -złote oko łypnęło podejrzliwie. Wieśma miała ostatnio nader dziwne pomysły kulinarne i Smok nigdy tak do końca nie był pewien co je. W sumie mu smakowało ale że naturę miał analityczną, to wolał się upewnić.
-Z koziego? -bąknął nieśmiało Dżin
-Z krowiego! -fuknęła Margo, zmiatając stół ścierką. Kolejny grom przetoczył się na Prastarą Puszczą. -Zobaczysz, odeślę cię na pustynię! -pogroziła Dżinowi palcem.
-Tam przynajmniej jest sucho.
-To postawię twoją lampę pod rynną albo zrobię z niej piorunochron! Jak cię trzepnie to ci się kucyk zjeży!
-Który? -zarechotał Dżin, doprowadzając wieśmę do furii.
-Sernik! -warkot Smoka wcisnął Dżina do lampy a kobietę (wciąż prychającą) wymiótł do komórki po sernikowe ingrediencje.
Kruche ciasto jeśli ma pozostać kruche, musi być traktowane na zimno i bez zbędnych pieszczot. Margolota z powodzeniem korzystała od lat z pomysłu Kaliny (Kalina zasłużyła na osobną baśń, więc teraz nic więcej o niej nie wspomnę), która zamiast rozdrabniać masło dłonią ściera je na tarce buraczanej. Tak też i wieśma zrobiła tym razem. Zamienione w wiórki 160g zimnego masła w mig połączyło się z 240g mąki orkiszowej, 80g cukru i dwoma żółtkami, po czym powędrowało do magicznej lodówki (o lodówce innym razem, bo Smok czeka na Sernik). Kiedy już schłodziło się należycie (około pół godziny), Margo wykleiła 2/3 ciasta wysmarowaną masłem i wysypaną mąką formę (35 x 24cm), resztę chowając ponownie do lodówki.
-A gdzie ser? -Smok nieco stropiony spojrzał na ciasto w blaszce, które wieśmia zajadle dziurawiła widelcem.
-Będzie. Za chwilę.
Blacha na 15 minut powędrowała do rozgrzanego pieca (wulkaniczny kameleon wskazywał 200 stopni) a Margo w tym czasie zabrała się za przygotowywanie mesy serowej. Kilogram zmielonego twarogu zmieszała ze 100 ml słodkiej 30% śmietany, dodała 3 czubate łyżki mąki ziemniaczanej. Żółtka czterech jajek utarła z 300g cukru pudru i cukrem z prawdziwą wanilią, po czym wciąż ucierając, stopniowo dodawała do kogla-mogla masę serową. Na sam koniec wymieszała wszystko z ubitą na sztywno pianę z białek. Rodzynek nie dodała...bo Smok zjadł je już drugiego dnia ulewy.
Wyjąwszy podpieczone ciasto z pieca wyłożyła na nie masę serową. Pozostałe w lodówce ciasto rozwałkowała cieniutko i krojąc je na paseczki ułożyła na serze zgrabną kratkę (no dobrze, może nie taką znowu zgrabną, ale gromy za oknem sprawiały, że ręka wieśmie zadrżała). Teraz wystarczyło wsunąć blachę do pieca, zmniejszyć temperaturę do 180 stopni (dla dociekliwych – kameleon zmienia barwę z czerwonej na pomarańczową)...i czekać około godzinki aż sernik się upiecze.
***
-Jak się zwie to ciasto? -Smok mlasnął rozwidlonym językiem, nakładając sobie kolejną porcję sernika.
-Sernik Krakowski. -odparła wieśma, z niewinnym uśmiechem patrząc, jak pazurzasta łapa zastyga nad talerzem.
-Krakowski? -Smok z trudem przełknął słodki okruszek. W brzuchu zaburczało mu ostrzegawczo, gdy wróciły wspomnienia pewnego dość niefortunnego posiłku jaki miał okazję spożyć w towarzystwie szewczyka i barana. -A te...kropeczki w serze to...to co jest? -bąknął.
-Siarka mi się skończyła, to zastąpiłam ją wanilią. -Margo nałożyła Smokowi olbrzymi kawał sernika. -Smocznego, mój drogi. 


Skrzydła

$
0
0
Burza ucichła za ścianą drzew, wciąż rozedrganą niedawnym deszczem. Pozostawiła po sobie rześki, ozonowy posmak miękko układający się w żywicznej woni lasu. Mocne, nasycone wilgocią barwy lśniły w promieniach przetartego ulewą słońca. Złociste brązy pni przetykane miedzianym oranżem, pobrużdżone czekoladowym rysunkiem kory; iskierki jaskrów, diamenty nanizane na pajęczyny rozpięte między palcami jarzębiny; soczysta zieleń trawy, malachitowiejąca w cieniu nawilgłych, świerkowych łap. I zapach. Upojna woń poburzowego lasu spleciona w jedno z ciepłym aromatem parującej ziemi. Olfaktoryczne oczyszczenie tak bliskie ponownym narodzinom.
Margolota stała w progu chaty głęboko wdychając kręcące w nosie szaleństwo aromatów. Jeszcze gdzieś w dali burza mruczała do siebie groźną kołysanką, jeszcze niebo na horyzoncie ciemniało sinym gniewem ale nad Prastarą Puszczą już brzęczały pszczoły, już ptaki podejmowały trzepotliwą piosenkę.
Soczysta wiązanka przekleństw poprzedzona trzaskiem łamanych gałęzi wdarła się w słoneczną sielankę pazurem dysonansu. Wieśma skrzywiła się niezadowolona na owo brutalne przerwanie słodkiej kontemplacji przyrodniczej, ale słysząc bolesny jęk dobiegający z gęstwiny westchnęła tylko ciężko i zbiegłszy ze schodków ruszyła na bosaka przez mokrą trawę. Nie niepokoiła się zbytnio, bo nikt kto miał siłę tak przeklinać nie mógł doznać poważnego uszczerbku na zdrowiu.
Elf gramolił się niezdarnie z mchu i posykując wyplątywał ze zmokniętych włosów kolczaste gałązki jeżyn. Uszy oklapły mu zupełnie, z nosa smętnie zwisała kropla wody a zielonkawy odcień cery świadczył o poważnych problemach gastrycznych. Nie to jednak było najdziwniejsze. W końcu elfy też czasem mokną na deszczu albo chorują na zatrucie jednak...
-Masz skrzydła! -wieśma okrągłymi ze zdziwienia oczyma wpatrywała się w czarnopióre liry miękkim łukiem wyrastające z łopatek mężczyzny.
-Niech je szlag...-jęknął elf, wycierając nos wierzchem dłoni.
-Elfy nie mają skrzydeł! -stwierdziła Margo autorytatywnie, jednak najwidoczniej dodatkowy szczegół anatomiczny nic sobie nie robił z wieśmowego autorytetu, bo trwał za plecami mężczyzny jak mokra, lekko wyliniała peleryna.
-Co ty nie powiesz...-burknął elf, usiłując choć z grubsza oczyścić pióra z mchowych kosmyków. Prócz przemoczonych spodni nie miał na sobie nic więcej, jeśli nie liczyć paru amuletów podzwaniających na nagiej piersi. Ogólnie mógł uchodzić za personifikację snów nastolatki z burzą hormonalną...gdyby tylko nie dygotał z zimna i nie pociągał nosem w sposób daleki od zmysłowości.
-Latasz rekreacyjnie, czy spadłeś...wpadłeś w jakiejś konkretnej sprawie? -zapytała Margo, taktownie pomijając sprawę skrzydeł. Na razie. Elfy bywały drażliwe w kontaktach z innymi rasami i żyjąc z nimi w tak bliskim sąsiedztwie wieśma nie raz i nie dwa musiała wznosić się na wyżyny dyplomacji, żeby nie narazić się dumnym długouchom.
-Potrzebuję pomocy. -wymamrotał niechętnie elf, rozcierając zmarznięte ramiona.
-I gorącej herbaty. Chodź. Tylko skrzydła otrząśnij, bo mi wody do domu naniesiesz.
***
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi moszcząc złocisty brzuch na materacu z wierzchołków drzew, elf wygrzewał się przy piecu napełniając izbę wonią zmokłego pierza a Margo milczała taktownie, siorbiąc powolutku gorącą herbatę.
-I właśnie dlatego błoniaste skrzydła są bardziej praktyczne od twoich. -Smok podrzucił drew do paleniska z niesmakiem zerkając na nastroszone pióra. -Nawet po największej ulewie nie wyglądasz jak zmokła kura.
-Kruk. -mruknęła wieśma znad krawędzi kubka. -Jak zmokły kruk.
-Dalej, kopcie leżącego. -warknął elf. -Po pomoc przyszedłem a nie po krytykę.
-No to chyba wieśmy nie znasz...-ostre spojrzenie zielonych oczu zdławiło narastający, smoczy chichot. -No to ja sobie pójdę. Na spacer...-nie minęła chwila a czubek łuskowatego ogona zniknął w sieni.
-Właśnie o te skrzydła chodzi...-mężczyzna wzruszył ramionami. Pióra zaszeleściły cicho omiatając podłogę wilgotnymi lotkami. -Zawsze chciałem latać. Bujać w obłokach jak ptak, cieszyć się wolnością bezkresnego nieba. To było moje największe marzenie. Wiedziałem, ze tylko mając skrzydła będę naprawdę szczęśliwy. -upił nieco herbaty kryjąc rosnące zakłopotanie. -Sama rozumiesz, że gdy trafiła się okazja by owo marzenie ziścić, nie zastanawiałem się ani chwili...
-Leśna boginka, wróżka w opałach czy studnia życzeń? -ciężko westchnęła Margo
-Studnia. -elf wbił wzrok w podłogę. -Tylko teraz nie mogę jej odnaleźć żeby...
-Tak to działa. No ale spełniłeś swoje marzenie. Powinieneś być szczęśliwy. Masz skrzydła, więc o co ci tak naprawdę chodzi? -wieśma udała, że nie widzi zrozpaczonego spojrzenia jakie jej rzucił mężczyzna.
-To nie tak miało być. Zupełnie nie tak. Nie potrafię poruszyć się w domu, żeby czegoś nie potłuc albo ze stołu nie zrzucić. A noc! Masz pojęcia jak to jest spać cały czas na brzuchu? I w dodatku okazało się, że mam lęk wysokości i robi mi się niedobrze...Nie chcę ich mieć! To wcale nie jest szczęście a jakiś koszmar!
-Jakbym słyszała małżeństwo z siedmioletnim stażem.
-Czemu siedmioletnim? -zaskoczony elf wynurzył się na chwilę z otchłani własnej rozpaczy.
-Bo ponoć co siedem lat zmienia nam się światopogląd. Chyba, że mamy lęk wysokości. Wtedy wcześniej. W sumie powinieneś się cieszyć, że nie masz alergii na pierze.
-Dogryzasz mi.
-Tylko trochę. Powiedzmy, że chcę ci utrwalić w pamięci, że nie zawsze realizacja marzeń jest drogą do szczęścia. Wszystko zależy od tego, o czym marzymy. Wyobraź sobie rybę śniącą o występach w operze. Jak nic skończyłaby na kozetce u rybiego psychoanalityka.
-Skąd ryba miałaby wiedzieć o operze? -prychnął elf.
-To przykład był.
-Że niby jestem jak ta ryba?
-A nie? Czemu nie zaczniesz budować szczęścia na tym, kim jesteś i tym co potrafisz? Czemu nie będziesz szczęśliwy tu i teraz?
-Znikniesz mi te skrzydła?
-Czy ty mnie w ogóle słuchasz? -zirytowana Margo wzięła się pod boki. -Chcę mieć skrzydła, nie chcę mieć skrzydeł! Wiesz, że pewna dziewczyna przez siedem lat musiała zbierać pokrzywy by utkać koszule dla swoich braci zamienionych w łabędzie?!
-Ale przynajmniej przez te siedem lat nie mogła nic gadać. -odciął się elf.
Grom zahuczał nad lasem, błyskawica rozświetliła ciemniejące zmierzchem okno. Wieśma przeciągle spojrzała na elfa. -Gdy nauczysz się doceniać to wszystko, czym obdarza cię życie będziesz mógł sam zdjąć z siebie czar. Gdy nauczysz się czerpać szczęście z tego co posiadasz, zaklęcie straci moc a ty, jeśli będziesz nadal tego chciał, odzyskasz dawną postać.
-A więc mi nie pomożesz. -warknął mężczyzna. -Niech i tak będzie. W końcu znajdę maga, który potrafi zdjąć czar studni życzeń.
-Powodzenia. Tylko wtedy znowu zaczniesz tracić czas na pogoń za szczęściem.
-Mogłabyś mi pomóc choć odrobinę...
-Ależ oczywiście. Proszę. -wieśma podeszła do skrzyni i wyjąwszy z niej lniany woreczek, wcisnęła go w dłoń elfa. -To zioła przeciw mdłościom. Przydadzą ci się.



Autorem obrazu jest: http://sandara.deviantart.com/

Burza. część1

$
0
0
Mówiono potem, że nawet najstarsi nie pamiętali takiej nocy jak ta, która z początkiem maja zakryła osadę rybacką czarnym skrzydłem huraganu. Ukrytym w chatach ludziom zdało się, że żywioły rzuciły się sobie do gardeł wypowiadając wojnę na śmierć i życie. Woda w jeziorze kotłowała się wściekle, gryząc brzeg spienionymi zębami fal, góry strząsały z grzbietów lawiny, bezlitośnie dławiąc źródła i zasypując arterie potoków. Wiatr wył potępieńczo, młócąc ziemię koronami drzew.
Rybacy, choć o świcie pomstowali na psotnika, który rozwieszone na kołkach sieci tak poplątał że mowy być nie mogło o wyruszeniu na połów, teraz, siedząc w bezpiecznym zaciszu chałup, błogosławili owego niecnotę, który życie im uratował. Nie wrócili by cało z połowu. Połknąłby ich rozszalały żywioł, łodzie w drzazgi zamienił.
Nad ranem wszystko ucichło tak nagle, jakby zdyszany świat przystanął dla złapania oddechu i przetarłszy oczy jęknął, widząc ogrom zniszczeń. Gdy ludzie wyjrzeli z bezpiecznego schronienia i zobaczyli szkody poczynione przez nawałnicę miast lamentować do Bogów modły wznieśli dziękczynne. Nie jedną zagrodę wietrzysko poturbowało, nie jedną łódź roztrzaskało o brzeg. Porwane sieci tkwiły smętnie na kołkach, poprzewracane płoty wylegiwały się na trawie usłanej słomą wyrwaną ze strzechy...ale żaden z mężczyzn na jeziorze życia nie stracił, żadnego nie zabrała granatowa głębina. Zniszczenia się naprawi, dachy połata, płoty znów staną dumnie uchylając kapeluszy glinianymi garnkami. To życia zawrócić z drogi nie można i ono najcenniejszym jest skarbem.
Wśród owej radości jeden tylko Rybak rozglądał się niespokojnie po osadzie. Gdy nawałnica zalała świat potokami wody, jego żona u sąsiadki akurat była i tam pewnie upiorną noc przeczekała. Tylko teraz nigdzie nie widział jej czarnego warkocza, nigdzie nie słyszał ukochanego śmiechu.
-Może już starczy wam plotek i pozwolisz mojej żonie do domu wrócić? -zagadał do sąsiadki wypuszczającej z kurnika wystraszony inwentarz.
-Nie było jej u mnie. -zaniepokojona kobieta spojrzała na Rybaka. -Myślałam, że widząc te sine chmury nadciągające znad gór, w chacie z tobą wolała zostać.
Cała wieś szukała zaginionej niewiasty. Przetrząśnięto każdy skrawek okolicy, zajrzano do każdego wykrotu, bosakami przybrzeżne wody gruntowano, psy posłano do węszenia przy kamiennych osuwiskach. Bezskutecznie. Po żonie ślad zaginął.
***
Mijały tygodnie. Dzień splatał się z dniem szarą nicią rozpaczy. Nadzieja na odnalezienie ukochanej żony gasła wraz z upływem czasu, zastępowana dojmującą tęsknotą. Rybak nie wypływał na opromienione słońcem wody jeziora, nie naprawiał sieci, w których wciąż jeszcze smętnie kołysały się wspomnienia nawałnicy. Siedział na progu opustoszałej chaty i patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. Może łatwiej by mu było, gdyby choć wiedział, co się z żoną stało? Gdzie zginęła? A może to jeszcze ta ostatnia iskierka nadziei, że żyje gdzieś, tylko błąka się po bezdrożach nie mogąc ścieżki do domu odnaleźć trzymała go przy zdrowych zmysłach?
W końcu jakaś litościwa dusza poradziła mu, by do wieśmy żyjącej w Prastarej Puszczy się udał i o pomoc poprosił. Mówili, że potrafi zasłonę mroku spojrzeniem przeniknąć, zobaczyć to, czego inni ujrzeć nie mogą. Może będzie wiedziała, co się z żoną Rybaka stało? Czy żyje czy też śmierć w nocnej nawałnicy poniosła. I poszedł Rybak do Prastarej Puszczy, odnalazł chatkę wieśmy, opowiedział o nieszczęściu jakie go spotkało, błagając o jakąkolwiek radę, gdzie żony zaginionej szukać może.
-Dziwne...-Margo spojrzała na runy rozsypane na blacie stołu. Symbole zdawały się zmieniać, falować, przebiegać z kamyka na kamyk jakby nie mogąc się zdecydować, która odpowiedź jest tą właściwą. -Wygląda na to, że twoja żona i jest i jej nie ma...żyje, ale...-przerwała, gwałtownie zbierając runy i rozrzucając je ponownie. Westchnęła zdumiona, gdy rysunki powtórzyły rozszalały taniec. -Musisz iść do Maga z Gór. -powiedziała, patrząc w zlęknione oczy Rybaka. -Moja władza nie sięga tak daleko w głąb Czasu. Tylko u niego uzyskasz odpowiedź na swoje pytania.
-A ty nic nie potrafisz mi poradzić? -mężczyzna wydawał się przybity i rozczarowany odpowiedzią wieśmy.
-Właśnie ci poradziłam. -drobne dłonie zgarnęły runy do płóciennego woreczka. -Idź do Maga z Gór. 


Autorem obrazu jest: http://ivanvladik.deviantart.com/

Burza. część 2

$
0
0
Maga mającego swój zamek u podnóża szarych, niknących w chmurach gór nazywano i opisywano różnie. Jednym jawił się jako mędrzec ze śnieżnobiałą brodą i karkiem pochylonym brzemieniem starości, innych z kolei witał jaśniejący wewnętrznym blaskiem młodzieniec o skroniach opiętych złotą obręczą korony. Sam zamek też wciąż się zmieniał. Kolumny podtrzymujące gwiaździste sklepienie raz trwały niezmąconą ciszą alabastru, by po chwili wystrzelić ukwieconymi gałązkami w których dokazywały niewidoczne ptaki. Droga wiodąca do bramy jednych prowadziła prosto, innych zwodziła na manowce, zrzucając z urwiska czy wplątując w ciernie kolczastych krzewów. Tak...do zamku mógł dostać się jedynie ten, którego Mag chciał widzieć przed swoim obliczem.
Rybaka wiódł gościniec tak szeroki i wygodny, jakby świat doszedłszy do wniosku, ze człek wystarczająco się już nacierpiał, nieba chciał mu przychylić i spolegliwie słał się do nóg aż pod samą bramę Zamku. Mag przyjął wędrowca tak, jakby od dawna go oczekiwał. Wysłuchał smutnej historii i pokiwał posiwiałą głową.
-Wiedziałam, że w końcu i ty do mnie zawitasz. -powiedział, prowadząc Rybaka w głąb swojej siedziby. -Nim twoja żona odeszła, wspominała mi o tobie. O tym, ze z pewnością szukać jej będziesz i ktoś cię do mojego zamku skieruje.
-Odeszła? -mężczyzna poczuł jak nogi uginają się pod nim. -Jak to odeszła?! Zabiłeś ją?! -zacisnął dłonie w pięści, gotów choćby z gołymi rękoma na Maga się rzucić.
Burzowy pomruk przetoczył się pod sklepieniem komnaty, wesołe iskierki słońca umknęły wystraszone, chowając się za kolumnami.
-Zabiłem?! -Mag ściągnął gniewnie krzaczaste brwi. -Kim jestem, by odbierać życie które nie do mnie należy? Nie. -głos starca złagodniał, sala ponownie rozbłysła słonecznym światłem. -Twoja żona otrzymała dar niezwykły a za taki ni złotem ni srebrem zapłacić się nie da. Wiedziała, jaka jest cena za spełnienie jej prośby i przystała na nią z pełną świadomością. Popatrz. -Mag podszedł do jednego ze zwierciadeł wprawionych w ścianę arabeską rozrzeźbionego kryształu. Skinął na Rybaka, by ten zbliżył się do lustra. -To czas, który zdarzył się i nie zdarzył jednocześnie. -szepnął, muskając palcami lśniącą powierzchnię.
Zwierciadło pociemniało, zniknął gdzieś obraz zamkowej komnaty. Miast niego Rybak ujrzał kotłującą się, wodną kipiel, kruche łupinki łódek jedna po drugiej pogrążające się w odmętach rozszalałego jeziora. Zobaczył siebie z ustami otwartymi do krzyku, dłońmi bezskutecznie wyciągniętymi w stronę sinego nieba.
-Twoja żona przyszła do mnie tak, jak ty teraz. Błagała, bym czas odwrócił i dał jej możliwość zmiany przeznaczenia. Zginęli niemal wszyscy mężczyźni z osady. Głód zajrzał do chałup. Do nóg mi padła. Nie prosiła tylko o twoje życie...ale o życie mieszkańców wioski. Dziwisz się, że cena jaką musiała zapłacić była wysoka?
Obraz zmętniał i zniknął bez śladu. Lustro odbijało teraz jedynie Maga i Rybaka zastygłego w lodowatej grozie zrozumienia. -Jak mogła zadecydować za mnie...za innych? -wyszeptał pobladłymi wargami. -Wolałabym zginąć...byleby ona...
-Ona myślała tak samo. -przerwał Mag.
-Co się z nią stało? -głos Rybaka był cieniem głosu.
-Każda zmiana, jakiej dokonujemy poza czasem jej przynależnym, każda ingerencja pociąga za sobą nieskończenie wiele innych zmian i w końcu okazuje się, że drobne muśnięcie przeszłości zupełnie przekształca czas, który ma nadejść. Dziecko ginące w paszczy drapieżnika zniknie z czasu i przestrzeni, ale jeśli ostrzeżone w odpowiednim momencie uniknie kłów dzikiej bestii, może wyrośnie na władcę zdolnego sprawić, że świat zatrzęsie się w posadach. Rozumiesz? O to właśnie błagała twoja żona i dostała to. -srebrna szata zamigotała wspomnieniem gwiazd, gdy nagle w komnacie zapadła noc. Bez ostrzeżenia, bez szarości wieczoru tak, jakby czas nie miał władzy nad tym miejscem. -Jednak cóż miałem zrobić z rzeczywistością, która już zaczęła prząść swoją własną historię, wynikłą z naturalnych kolei Losu? W jakie naczynie miałem zamknąć ów czas niechciany? -Mag wyciągnął rękę w kierunku Rybaka. Na otwartej dłoni leżała perła. -Ziarno bólu otoczone czystą miłością. -zamknął palce mężczyzny na klejnocie. -Będzie stała na straży owego rąbka wykrojonego z waszego świata, nim jej czas się nie dopełni i nie skończy swojej ziemskiej podróży. Nie jest martwa i nie jest też żywa. Trwa zawieszona między tymi dwiema rzeczywistościami i jeśli ty również znajdziesz się blisko owej granicy...spotkasz ją.
-Jak? Jak mam to zrobić? -Rybak drżącą ręką pogładził perłę. Była ciepła. Jak łzy płynące po jego policzkach.
-Między snem a jawą jest czas bez czasu. Gdy ciało odpływa w niebyt a umysł jeszcze nie poddał się władzy snu...Tam będzie na ciebie czekać. Każdej nocy, aż po kres wędrówki jaka została ci przeznaczona. A teraz idź. Wracaj do domu i żyj tak, by każdym dniem sławić imię swojej żony.
I wrócił Rybak do swej osady nad brzegiem jeziora. Opowiedział mieszkańcom historię usłyszaną od Maga. Jedni uwierzyli, inni udawali, że wierzą myśląc, że rozpacz rozum Rybakowi odebrała. Nie przejął się tym. To nie miało znaczenia. Ani świątyń żonie stawiać przecież nie chciał, ani wdzięczności innej niż dobre słowo nie oczekiwał. A dobrych słów aż nadto miał. Zaraz się skrzyknięto by pomóc mu w naprawie sieci, zaraz kobiety zakrzątnęły się przy gospodarstwie i gdy z połowu wracał zawsze gorąca strawa na niego czekała. I tylko jednego zrozumieć nie mogli mieszkańcy osady. Wystarczyło, że noc otuliła świat miękkim aksamitem ciemności, a już znikał Rybak w swej chacie i ani tańce ani ogniska rozpalane na brzegu jeziora nie były zdolne go z chałupy wyciągnąć.
Spał...Czy aby na pewno?


Obraz pochodzi z galerii: http://eva-milan.deviantart.com/

Smoczna kuchnia - Wiedźmiński dar.

$
0
0
Później mówiono, że człowiek ten nadszedł od północy, od Bramy Powroźniczej.* Sięgające ramion włosy mężczyzny z miejsca wzbudziły zainteresowanie kobiet, bo choć nieznajomy twarz niestarą miał, to kosmyki opadające na ramiona były bialuśkie jak śnieg. No i ślepia dziwne, bardziej kocim podobne też wzrok niewiast przyciągały tak silnie, że nie jedna pieląc ogródek wyrwała przez pomyłkę z pół tuzina marchwi, nim znowu skierowała uwagę na grządkę. Mężczyźni za to nieco ponuro patrzyli na dwa miecze które nieznajomy do pleców przytroczył.
-Znowu przylazł. -jeden splunął epicko, by klimatowi stało się zadość.
-Postrach strzyg, utopców, wampirów i serc niewieścich. -dodał drugi tytułem naprowadzenia czytelnika na właściwe tory skojarzeń. -Znowu driady będę piszczeć po nocach a elfy dostaną rozstroju żołądka po tych jego miksturach. Niech do Brokilonu idzie a nie w Prastarej Puszczy rozrabia...Wiedźmin chędożony.
Wiedźmin nawet nie spojrzał na wieśniaków i całkowitą obojętnością pomijając tragedię przedwcześnie wyrwanej marchewki, skierował się wprost na ścieżkę wiodącą do chaty wieśmy.
-No nie wierzę! -Margo odstawiła na ławeczkę wyciągnięte ze studni wiadro i uśmiechnęła się radośnie. -A cóż cię do Prastarej Puszczy przywiodło?
-Prezent mam dla ciebie. -mężczyzna znacząco poklepał torbę przerzuconą przez ramię. -Roślinkę ci przyniosłem...-wyprzedził pytanie cisnące się na usta Margo. Zbyt dobrze pamiętał lekcję jaką udzieliła mu ostatnio, wbijając do głowy, że mózgi utopców nie są dobrze widzianym suwenirem. Dziwne. W Stolicy skupowali je po całkiem niezłej cenie. Ale kto tam zrozumie kobiety...
-Roślinkę, mówisz...-wieśma spojrzała spode łba na Wiedźmina. -Z tej waszej podziemnej uprawy co ją potem na eliksiry zamieniacie? Chcesz na mnie próbę traw robić czy co? Bierz wiadro i nieś do chaty!
-Głupoty gadasz! -mężczyzna złapał kabłąk ceberka i ruszył za Margolotą. -Kto jak kto, ale ty nie powinnaś wierzyć we wszystko co ludziska gadają. Wielka mi próba traw. Phi. Mówisz jakbyś na studiach nie była. O! Patrz. Taki kalafior dziwny udało nam się wyhodować. Zielony! - z dumą wyjął z torby pękate warzywo, kładąc je na stole niczym największy skarb.
-O! Brokuł. -ucieszyła się wieśma.
-Nie przeklinaj tylko podziwiaj. -prychnął wiedźmin.
-Wcale nie przeklinam. Placki z niego zrobię.
-Że co?! Z magicznej rośliny wiedźminów chcesz robić placki?
-To będą magiczne placki. Zielone. -Margo przewróciła oczyma nie mając zamiaru wtajemniczać wiedźmina w tajniki kuchni. Kto ich tam wie czym się żywili na co dzień. Może mózgami utopców?
Wśród bolesnych jęków towarzyszących tak jawnej profanacji brokuła, wieśma podzieliła go na różyczki i na króciutko wrzuciła do wrzącej, osolonej wody. Podczas gdy stygł sobie spokojnie na sitku, przyniosła z komórki kartofle, jakie zostały z obiadu (nieco ponad pół kilo), jedno jajko i kostkę żółtego sera. Ugotowane kartofle zagniotła z jajkiem dodając do masy sól i pieprze ziołowy, ser pokroiła na drobniutką kostkę i wrzuciła go do miski z kartoflami. Teraz przyszedł czas na wiedźmiński prezent, który również pokrojony na nie wielkie cząstki dołączył do kartoflanego ciasta. Teraz wystarczyło wszystko wymieszać i formować zgrabne kotleciki obtaczając je w bułce tartej.
Gdy kotlety skwierczały na patelni rozsiewając magiczny zapach, Margo zabrała się za robienie sosu. Do miseczki przełożyła kubek gęstego jogurtu, wsypała do niego trzy, drobno posiekane ząbki czosnku, dodała nieco pokrojonego koperku, sól, pieprz ziołowy i dwa starte, kolczaste ogórki.
Kotlety z brokułów podane z sosem na którego nazwie wieśma zawsze łamała sobie język były tak pyszne, że Wiedźmin nie tylko przestał lamentować nad zielonym kalafiorem ale i obiecał częściej przynosić Margo cuda ze swej eksperymentalnej grządki.

*Tak właśnie rodzi się legenda. Po dziesiątkach lat nikt już nie pamiętał, że wieś na skraju Prastarej Puszczy żadnej bramy nie miała a już tym bardziej Powroźniczej. Reszta zgadzała się. Mniej więcej. 


Lela



Kupała

$
0
0
Wiatrem włosy spleć w warkocze
z wiatrem ruszaj w gwiezdny tan
zieleń sukni zafurkocze
rozfaluje zboża łan.

W górę, w niebo coraz wyżej
niech płomienie przetną mrok
ognisk światła szybciej, chyżej
tam gdzie już nie sięga wzrok.

Wirująca w magii blasku
Dzikość myśli, zmysłów woń
znowu zniknie w pierwszym brzasku
rozogniona oczu toń.

Lela


 

Taniec

$
0
0
Kupała...Kupalnocka...
Nad łąką, wraz z pogłębiającym się zmierzchem, wstawała mgła. Początkowo cienkimi pasmami wypływająca z niecki jeziora, rozlewała się mlecznym całunem, w którym światła pochodni i ognisk wyglądały jak migotliwe świetliki. Za chwilę opadnie osiadając perłami na trawie, zamieniając pajęczyny w diamentowe naszyjniki jednej nocy….
Uniosła ręce składając je nad głową. Zabrzmiały pierwsze takty muzyki. Dłonie kobiety zakreśliły krąg, opadły niczym skrzydła feniksa, znacząc powietrze złocistym blaskiem odbitym od szamerunku rękawów. Wspinając się na palce, stawiała coraz szybsze kroki, suknia płynęła za jej ciałem jak posłuszna czarowi, skłębiona mgła. Melodia porywała swą mocą, swą dzikością. Nabierała pędu, szalała w rytm gorącej krwi.
Wieśma tańczyła. Warkocze chłostały plecy, gdy lekko podnosząc stopy, wirowała wokół ogniska. Oczy lśniły odbijając blask płonących polan. Wiatr chwycił w szalony rytm pelerynę mężczyzny, zawinął ją wokół splecionych sylwetek, rozpostarł nad ogniem…
Sznur tancerzy rozerwał się w pędzie, sylwetki niczym cienie rozpierzchły się, by za chwilę znów jak rój ciem spłynąć ku ogniu. Ktoś rzucił w ognisko wiązkę ziół, wokół rozeszła się dusząca woń kadzidła. Szaleństwo nocy powoli ogarniało wszystkich…
Rozedrgany tłum rzucał chybotliwe cienie na łąkę skąpaną w czerwono-złotej łunie płonących stosów. Dzika muzyka wzniosła się nad zgiełkiem ostatnią, dominującą nutą i opadła nagłą ciszą kończąc zawrotny taniec.
Powietrze elektryzowało, zdawało się ciążyć nad tancerzami niczym splecione, miękkie skrzydła. Szeptało miłosne zaklęcia, szeleściło trawą pod nagimi ciałami kochanków, zamykało się chłodną tonią wody kryjąc dziewczęce piersi pod pelerynami włosów. Nie tylko starka czy miód mieszała zmysły ludzi. Sama noc prowadziła ich za ręce, mamiła obietnicą raju. Już nikt nie zważał na tytuły, nikt nie pamiętał o swym szlachetnym urodzeniu. Świat przestał istnieć.
Dym pachnący tymiankiem i rozmarynem splótł się z delikatną cynamonowa nutą otulającą skórę Margo. Słup ognia wdzierał się w niebo dodając do gwiazd swoje własne, zwieszone w czasie iskry.
Kupała...Kupalnocka...

Smoczna Kuchnia - Brzoskwiniowa Konsternacja

$
0
0
Smoka zwiniętego w uroczy (choć całkiem spory) kłębek na rozgrzanej słońcem trawie obudziła rozkoszna woń ciasta. Ziewnął szeroko przyprawiając o palpitację serca wróbla przelatującego obok zębatej paszczy i mlasnąwszy rozwidlonym językiem otworzył jedno złote ślepie.
-Co pieczesz? -zapytał wieśmy, która właśnie pojawiła się na przyzbie objuczona dwiema puszkami brzoskwiń zakupionymi od przewoźnego kramarza. Całkiem zwykłego. Bez magicznego straganu i iskrzącego „puf!” na zakończenie każdej transakcji. Skąd więc tak nietuzinkowy towar na skraju Prastarej Puszczy, gdzie łatwiej było o czarodziejską różdżkę czy mówiący kamień niż o bieżącą wodę w toalecie i miękki papier? Wyjaśnienie jest bardzo proste. Prawa rynku. Wojen było coraz mniej, popyt na rynsztunek spadał lawinowo, więc paru krasnoludzkich płatnerzy posiadających bardziej zapobiegliwe żony, weszło w spółkę z zamorskimi kupcami i teraz zajmowało się wytwarzaniem puszek w które zamykano egzotyczne owoce.
-Na razie biszkopt*. -odparła Margo, wciskając w smoczą łapę jedną z puszek. -Otwórz, proszę.
-Traktujesz mnie instrumentalnie. -burknął Smok wbijając pazur w metalowe wieko. Chciał się obrazić i spać dalej, ale zapach dochodzący z kuchni był tak smakowity że oblizując łapy słodkie od syropu poczłapał za wieśmą do chaty.
-A co będzie na biszkopcie? -wsadził nos do miski gdzie jedna za drugą spływały pokrojone łódeczki brzoskwiń.
-Torcik. -Margo szybkim ruchem odkręciła słoik z tornadem** i wsypała do niego pokrojone i odsączone z syropu owoce, zamieniając je na mus w wesolutkim, pomarańczowym kolorze.
-Lubię torcik. -Smok zerknął do otwartej Smocznej Kuchni. Uśmiech powoli spełzł z zielonej paszczy. -Jak to kasza manna?! -podejrzliwie łypnął na wieśmę. -Jestem dorosłym smokiem! -prychnął.
-Oczy nie widzą, serce nie boli. -zachichotała Margolota zatrzaskując księgę.
-Obiecuję, że będziesz zachwycony. -postawiła na piecu garnuszek z litrem zmiksowanych owoców. Gdy nagrzały się solidnie odstawiła naczynie z ognia i wsypawszy dwie galaretki brzoskwiniowe mieszała energicznie nim się całkowicie nie rozpuściły.
-Kasza manna...
Ignorując pełne wyrzutu mamrotanie, wieśma skroiła z biszkoptu wierzch i zamknąwszy ciasto w obręczy tortownicy nasączyła brzoskwiniowym syropem i wylała na nie mus zmieszany z galaretkami. Zaniosła biszkopt do lodówki i szczęśliwa, że Smok zajął się ukradkowym podgryzaniem okrawków ciasta, zabrała się za przygotowywanie kolejnej warstwy tortu.
Ugotowała kaszę manną (na 4 szklanki po 200ml) mleka szklanka kaszy), utarła kostkę miękkiego masła ze szklanką cukru pudru dodając opakowanie cukru z prawdziwą wanilią. Udając że nie widzi udręczonego spojrzenia złotych ślepi, dodawała do makotry po łyżce zimnej kaszy ucierając ją z masłem tak długo aż zamieniła się na puszysty krem.
-Powinieneś pozbyć się uprzedzeń. -zagadnęła, rozprowadzając krem na zastygniętym, brzoskwiniowym musie. -Pamiętasz, jak uczyłeś mnie jeść koperek? -dodała, gdy już ponownie zaniosła tort do lodówki.
-Kasza manna nie jest zielona. I karmi się nią niemowlęta! -odburknęło z kuchennego kąta.
-Każdy facet ma coś z dziecka. -Margo postanowiła nie rozwijać tematu zielonej kaszy. -Gdybyś nie wiedział z czego zrobiłam krem, nawet byś nie poznał.
-Akurat. -Smok pozbierał ostatnie okruchy biszkoptowej góry i teraz patrzył jak wieśma rozpuszcza kolejne dwie galaretki w trzech szklankach gorącej wody. -Myślisz, że jak ją zamaskujesz to dam się nabrać? -zapytał, gdy wylewała tężejącą galaretkę na zastygnięty krem.
-Myślę, że się nie powstrzymasz, żeby nie spróbować. -odparła, niosąc ciasto do spiżarni.
I miała rację. Na drugi dzień Smok zmęczony udręką oczekiwania dopiero po trzecim kawałku tortu przypomniał sobie o kaszy....ale że bardzo nieelegancko jest mówić z pełną paszczą, więc przemilczał a Margo taktownie nic mu nie wypomniała...

*Zamiast domowego biszkoptu można użyć gotowego blatu tortowego lub ciastek biszkoptowych.
** Jeśli chcecie dowiedzieć się skąd bierze się tornado w słoiku, zapraszam do lektury baśni „Smoczna kuchnia - czyli "Warczący serek".


Rzeka

$
0
0
Ogień w kominku tlił się zaledwie, miękko splatając blask z rozchybotanym płomieniem świecy stojącej na kuchennym stole. Szelest zasypiającego żaru wzdychał raz po raz pieszczony podmuchami wiatru grającego w kominie. Wtórował mu szept pożółkłych stronic przewracanych smoczą łapą.
Księga była stara. Nie tak stara jak sam Smok, ale karmin jej okładki dawno poddał się upływowi czasu i teraz, w dystyngowanie spłowiałej materii trudno było dopatrzeć się meandrów złoceń tytułu.
Zachwycone dziecięce oczy wpatrzone w Smoka, buzie osłodzone kruszonką, otwarte po to, by lepiej słyszeć przedziwne opowieści. Resztki szarlotki upieczonej przez Wieśmę znikające ukradkiem w ustach Sinigera. Zapach żywicy, wosku...i tego szczególnego wieczornego ciepła pulsującego pod kołdrą jesiennych liści. Misterium ożywionej baśni.
Smok czytał...
Dawno, dawno temu, za siódmą górą, w siódmej wsi za siódmym lasem żyła sobie pewna dziewczyna. Nikt nie wiedział jak miała na imię i tak naprawdę chyba nikt się tym nie interesował. Dziewczyna mieszkała w małymdomku ukrytym w ogrodzie, którego piękno zachwycało każdego, kto tylko przechodził obok wesołego, zielonego płotku otaczającego obejście. Ileż w nim było kwiatów, ileż kolorów!
Codziennie rano dziewczyna brała ceberek i podążała drogą przez wieś, by nabrać w rzece wody do podlania swych ukochanych kwiatów. Tak i tego dnia, ledwie zaplotła jasne warkocze już biegła piaszczystym traktem ku dalekiej wstążce modrej rzeki, już wracała, dźwigając pełny ceberek.
-Poratuj mnie kochanieńka! -dobiegł ją głos zza płotu chylącego się ku ziemi. -W piecu już rozpaliłam, imbryk chciałam na płycie stawiać a tu wody nie ma, herbaty nie mam jak zaparzyć. -czarnowłosa kobieta zapraszająco uchyliła furtki. -Czasu nie mam do rzeki pobiec, na targ się spieszę a ty pełen ceberek niesiesz, nie ubędzie ci przecież wiele.
Popatrzyła dziewczyna na lusterko wody modro w wiadrze połyskujące, spojrzała na kobietę i uśmiechnęła się ciepło. -Oczywiście, proszę. Napełnij swój imbryk.
Po chwili szła już dalej wiejską drogą, coraz bliżej swego ogrodu, coraz bliżej kwiatów czekających na podlanie.
-Zatrzymaj się ślicznotko! -gospodarz poprawił słomiany kapelusz zsuwający się na krzaczaste brwi. -Widzę, że od rzeki biegniesz a ja jeszcze czasu nie miałem psa napoić. Spragnione zwierzę jeno ozór z upału wywiesiło a mi nijak teraz z domu wychodzić bo na gości czekam. -spojrzał wymownie na ceberek a pies czując zapach wody ślinę z pyska toczyć zaczął do nóg dziewczyny się łasząc.
Uśmiechnęła się jasnowłosa. Psią miskę po brzegi wodą napełniła i podrapawszy chłepczącego zwierzaka po kudłatych uszach, ruszyła ku swemu obejściu. Tylko ceberek coraz lżejszy...
-A niech demony porwą ten upał! -klęła pod nosem sąsiadka, ze złością patrząc na krzak róży z mozołem wspinający się po kratce z deszczułek. -Tyle lat starań, tyle wyrzeczeń. -burczała, mnąc w palcach zwiędnięte listki. -Sama zobacz! -spod gniewnie ściągniętych brwi spojrzała na nadchodzącą dziewczynę. -Jeszcze trochę a całkiem bez wody zmarnieje! Niewdzięczny badyl!
Popatrzyła dziewczyna na umierającą róże, popatrzyła na resztkę wody w ceberku. Podlała usychający krzak.
Gdy dotarła do swojego ogrodu nie przywitał jej wonny kobierzec kwiatów. Nic nie zostało z pysznych barw i radujących serce zapachów. Pozbawione wody rośliny bezsilnie legły na pobrużdżonej upałem ziemi a w ceberku nie została ani kropla ożywczej wody.
-Więc nie należy pomagać innym? -Wieśma zatrzymała znieruchomiały wzrok na Smoku pochylonym nad księgą Smoczobajek.
Ciepłe dłonie Sinigera zamknęły się na ramionach kobiety, zostawiając na wełnianej chuście okruszki szarlotki. -Oni wszyscy wiedzieli, gdzie płynie rzeka. -powiedział cicho.

Lela


Autorem obrazu jest Matteo Arfanotti.
 

Przeszłość

$
0
0
Przede wszystkim chciałam przeprosić Was za tak długie milczenie. Ale czasem tylko w ciszy usłyszy się nowe baśnie. Każda z nich jest moją prywatną lekcją i nie mogłam jej Wam przekazać, nim sama jej nie przerobiłam.
Witajcie.
Witajcie ponownie.



Zima przykryła Prastarą Puszczę zaklęciem ciszy. Miękkiej spokojnym snem, w którym nie ma miejsce na nagłe wydarzenia. W którym nawet zajęcze susy zamierają w leniwym łuku zadumania. W takim lesie jest dużo miejsca na własne myśli. Trwa jak olbrzymi, biały dywan, na którym można ułożyć nawet najbardziej skomplikowaną układankę. Zima jest potrzebna, by mógł powstać właśnie taki las.
Oczywiście dzieci uważały inaczej, obrzucając ciszę garściami tęczowego śmiechu, przyklejając rozchichotane języki do zadumanych sopli i zaczepiając zaspane drzewa ściegiem łapek otulonych wełnianymi rękawiczkami. Ale dzieci zawsze mają swoje zdanie na każdy temat. I dobrze.
Margolota wolała zimową ciszę. Może przez świadomość, że gdzieś obok trwa ów rozradowany gwar? Pewnie tak. Bo przecież wybór to zupełnie coś innego niż konieczność.
Szła więc wydeptaną w śniegu ścieżką i była bardzo zadowolona z tego, że zostawia za plecami rozedrgany hałas wioski. Kosz z zakupami ciążył jej rozkosznie, zapowiadając słodki aromat smażonych pączków, jakie miały uświetnić powrót Smoka znad gorących źródeł.
Smok lubił rozkosze gorącej kąpieli ale jeszcze bardziej lubił pączki.
Mężczyzna tupiący z zimna na skraju polany też pewnie lubił pączki. W każdej innej sytuacji ale nie teraz, gdy mróz wdzierał się bolesnymi igiełkami pod skórę wysokich butów i gryzł arystokratyczne palce, wcale nie zwracając uwagi na swe haniebne zachowanie. Mróz też był władcą. I nie znosił, gdy się go lekceważyło.
Koń stojący obok mężczyzny, zdawał się zupełnie nie zwracać uwagi na niecierpliwość swojego właściciela i spokojnie parował w lodowatym powietrzu, wkładając w to minimum wysiłku.
-Jesteś nareszcie! -trudno być wyniosłym i jednocześnie szczękać zębami z zimna, jednak nieznajomemu jakoś się to udało.
-Dziś jest czwartek. -odparła wieśma i najwyraźniej uważając, że ta prawda powinna mężczyźnie wystarczyć za wszelkie wyjaśnienia, skinąwszy na niespodziewanego gościa ruszyła w stronę chatki.
-Wybacz. -gość uśmiechnął się kwaśno i nieco sztywno ruszył za kobietą, ciągnąc za wodze pogrążonego w zadumie wierzchowca. -Nikt mi nie powiedział, że czwartki są u ciebie dniem krioterapii.
-W czwartek we wsi odbywa się targ. -pobłażliwie wyjaśniła Margo. Wdrapała się na posypane popiołem schodki i otworzywszy drzwi ze stęknięciem wtaszczyła kosz do sieni.
-Nie mam za wiele czasu. -pozostawiwszy konia przy kozim paśniku, nieznajomy wszedł za Margo pochylając się, by nie uderzyć głową w niską ościeżnicę. -Mówili mi, że umiesz pokazać przyszłość...
-Przyszłość? -zdejmując kożuch spojrzała na gościa badawczo. -Wydaje mi się, że twoja przyszłość zawiera kubek gorącej herbaty. Albo solidne przeziębienie.
-Prawdziwą przyszłość. -mężczyzna ściągnął rękawice i wierzchem dłoni otarł zwilgotniały nos. Czuł jak szron na brwiach szybko zamienia się w równie irytujące kropelki wody. To nie był dobry dobry dzień na rozmowy z wariatką, a wieśma o której szeptano w pałacowych kuluarach najwidoczniej rozminęła się z rozumem.
-Nie mam zbyt wiele czasu...-powiedział, siląc się na spokój. -Nie chciałbym trwonić go na rzeczy nieistotne...-dodał patrząc, jak gospodyni krząta się przy piecu.
-Nieistotne? Ależ właśnie zmieniamy przyszłość! -Margo uśmiechnęła się, podając mężczyźnie parujący kubek. -Kształtujemy ją, dokonując wyborów. Dokonaj więc wyboru, czy grzecznie wypijesz herbatę, czy też w kolejnej odsłonie przyszłości zakopiesz się pod pierzyną w towarzystwie czerwonego nosa i stosu chusteczek.
-Rozumiem...-mężczyzna nieufnie zajrzał do kubka. -Będziesz wróżyła z fusów, a to wszystko to jedynie próba ubrania prozaicznej sytuacji w zasłonę tajemniczości.
-Miejże litość! -prychnęła kobieta. -Naprawdę potrzebujesz efektów specjalnych? Pij herbatę i nie marudź. Pokażę ci przyszłość.
-Teraz?
-Teraz. -westchnęła ciężko, sięgając po lniany woreczek z runami. Powinna już dawno przyzwyczaić się, że ci, co do niej trafiali, chcieli tylko tego, po co przychodzili. Najlepiej szybko. Problem w tym, że mało kiedy tak naprawdę wiedzieli po co właściwie przyszli.
Kamienie były ciepłe, gładkie od częstego dotykania. Delikatnie mrowiły pod opuszkami palców, gdy przesuwała dłonie po znakach malowanych ochrą.
Szeptały.
-Co? Co mówią? -mężczyzna uniósł się z zydla i pochylając nad stołem zachłannie patrzył na runy. -Co w nich widzisz?
-Przeszłość i teraźniejszość...a tutaj...
-Pytałem tylko o przyszłość! Nie dałem ci prawa zaglądania wstecz! Które kamienie o tym mówią?
-O przeszłości? Te. -Margolota uśmiechnęła się smutno, wskazując parę run. -A te o teraźniejszości. -dodała.
-To nie jest istotne! -warknął mężczyzna, jednym ruchem ręki zmiatając kamienie w bezkształtny stosik.
W izbie pociemniało. Lepki mrok rozlał się nagle między bielonymi ścianami, szponiastą czernią dusząc blask zimowego słońca wpadającego przez niewielkie okienko. Runy zalśniły ostrym, raniącym oczy blaskiem i zgasły pozostawiając po sobie nieprzyjemne echo utrwalone na dnie źrenicy.
Stuknęło przewracane krzesło, głośne, spięte strachem przekleństwo utonęło w otwartych do krzyku ustach, gdy mrok cofnął się równie nagle jak się pojawił, oblizując na pożegnanie wysoki próg chaty.
-Ty...-mężczyzna obnażył zęby, wpatrując się w Margo z nienawiścią. -Jarmarczne, kuglarskie sztuczki! -błędnym wzrokiem obrzucił gładkie kamienie, na których nie było ani śladu runicznych symboli. -Gdzie moja przyszłość czarownico?! -warknął.
-Sam przerwałeś zaglądanie w to co będzie. -wieśma nie wyglądała na przejętą ani mrocznym spektaklem ani złością mężczyzny. Spokojnie wsypała kamienie do woreczka i powoli, dokładnie zawiązała troczki. Runom należał się odpoczynek. Długi odpoczynek.
-Kłamiesz. -kropelki śliny osiadły na wargach nieznajomego. -Zostawiłem te, które mówiły o przyszłości! Przeszłość nie istnieje. Teraźniejszość też nie jest istotna. Po co na nie patrzeć? Zapomniałem o nich i tak niechaj zostanie!
-Niszcząc to co było, niszczysz to, co ma się dopiero narodzić. Nie możesz rwać czasu na podobieństwo starego koca.
-Nie było tam nic istotnego. Nic, co chciałbym zachować w pamięci. Nic, na czym chciałbym budować przyszłość.
-Ale przeszłość istnieje. Bez względu na to, czy nam się to podoba czy nie. To od nas zależy co zrobimy z przebrzmiałym czasem. Czy odwrócimy się do niego plecami i ruszymy do przodu popełniając te same błędy i zataczając koło....czy też wyciągniemy wnioski i na bolesnych fundamentach zbudujemy swoje szczęście. -ciepłe, kobiece palce dotknęły zwiniętej w pięść dłoni. -Nie chodzi o to, by zapomnieć a o to, by zrozumieć...
 

Autorką obrazu jest Josephine Wall

O miłości majowej

$
0
0
Dzień targowy we wsi zawsze był wielkim wydarzeniem. Zbierane przez tydzień plotki goniły z ust do ust w wyścigu o miano największej sensacji, splatając się z szelestem strojnych spódnic i koronkowych bluzeczek. Gęsi gęgały, kury zamknięte w wiklinowych klatkach wygrażały całemu światu, krowy ryczały, klął chłop kopnięty przez narowistego ogierka. Tu i ówdzie przemykał elf ogłuszony nieco owym targowym pandemonium, ściskając w dłoniach kobiałkę truskawek czy kosz zieleniny. Z kolei przy kramach rzemieślniczych roiło się od krasnoludów. Krytykowali, kręcili nosami, cmokali z niezadowoleniem, pod niebiosa sławiąc kunszt swoich mistrzów, których to arcydzieła ponoć jeno na dworze królewskim spotkać można było. Na tutejsze piwo jednak nie narzekali, równie co kramy oblegając pękającą w szwach karczmę.
Wieśma płynęła przez tłum zręcznie flankowana przez Sinigera dźwigającego dwa kosze wypełnione po brzegi dobrem wszelakim. Smok, odkąd na kwietniowym jarmarku wóz piekarza wjechał mu na ogon, stwierdził, że podobne imprezy ma w nosie i woli zostać w domu nie narażając się na uszczerbek godności osobistej.
Pod potężnym dębem opasującym koroną skraj lasu tłum rzedniał wyraźnie, jakby sama bliskość Prastarej Puszczy kładła palce na rozkrzyczane usta i pochylała w pokorze rozognione głowy przekupek. Chłodny, błękitnawy cień trwał nieporuszony niczym matka z pobłażaniem patrząca na dokazujące dzieci.
W pobliżu drzewa, w soczystej rześkości powietrza zatrzymało się tylko dwoje ludzi. Może odpoczywali od jarmarcznego zgiełku a może po prostu targ zaskoczył ich w drodze do im tylko znanego celu. Młoda kobieta, smukła i urodziwa, o jasnych warkoczach opadających na bladobłękitną suknię, siedziała podkuliwszy pod siebie nogi, ze śmiechem odpowiadając na pełne troski pytania towarzysza. Mężczyzna krzątający się wokół kobiety był zupełnym jej przeciwieństwem. Nalaną twarz szpeciły ospowate krosty, których nie zdołał ukryć rzadki zarost. Pozbawione sprężystości ciało sprawiało wrażenie topornie ociosanego, rosochatego pniaka. Jedynie oczy mężczyzny wpatrzone w towarzyszkę lśniły wewnętrznym blaskiem, nienazwaną tęsknotą i pragnieniem.
-Pozwolicie zacni ludzie, że chwilę odpoczniemy w waszym towarzystwie? -Siniger ze stęknięciem postawił oba kosze i mało przystojnie opadł na trawę, ciekawie zerkając na nieznajomych. -Nie wiem co Margoś nakupiła ale moje plecy mówią, żem cały dzień kamienie dźwigał.
-Miejsca w cieniu dosyć. -mężczyzna uśmiechnął się nieco niepewnie, ale z sympatią. -Nie mieliśmy pojęcia, że to akurat na dzień targowy trafimy. Chcieliśmy w karczmie chwilę odpocząć, gardła przepłukać i w dalszą drogę ruszyć, ale moja towarzyszka źle się w takim rejwachu czuje, orientację traci. To czekamy...
-Ciężko jest polegać wyłącznie na słuchu, gdy z każdej strony inny dźwięk nadlatuje. -kobieta obróciła głowę w stronę Sinigera. Oczy niewidzące, błękitem zawieszone w pustce. -Mój mąż dzielnie mi pomaga, ale nawet przy jego wsparciu nie mam chęci nurkować w ten hałas.
-A ja nie mam chęci do niego wracać. -wieśma jak gdyby nigdy nic rozsiadła się wygodnie, opierając plecy o pobrużdżony pień dębu. -Mogę tu z tobą posiedzieć, podczas gdy oni do karczmy pójdą. -odsunęła lnianą ściereczką okrywającą jeden z koszy i wydobywszy z niego skobek pełen truskawek wcisnęła go w dłonie kobiety. -Jedz, na zdrowie. Słońcem rozgrzane. Nawet elfy z lasu wychynęły, żeby je u wójtowej kupić...
***
W wieśmowej chacie pachniało żywicznym wieczorem i truskawkami ze śmietaną. Margolota krzątała się w kuchni parząc majową pokrzywę a Siniger ze Smokiem siedzieli na przyzbie wyjadając truskawki z jednej miski. Nie było to sprawiedliwe, bo Smok miał większą łyżkę, ale kto by tam Smokowi niesprawiedliwość wytykał? W dodatku Smokowi, któremu ciągle jeszcze rwał przejechany ogon. Strach.
-Powiedziałem, że możesz spróbować jego żonie wzrok przywrócić...-Bajarz odłożył łyżkę i mrużąc oczy zapatrzył się w pomarańczowe słońce powoli tonące za ciemniejącą ścianą lasu. -Nie zgodził się.
-Powiedział czemu? -Smok oparł się o ścianę chaty aż bielone deski zatrzeszczały w jękliwym proteście.
Siniger milczał przez chwilę.
Gdzieś odezwał się drozd. Głośno, czysto w narastającej, wieczornej ciszy utkanej szmerem dochodzącym z kuchni. Las szumiał w płytkim, wiosennym śnie. Bez przytulony do chaty pachniał oszałamiająco.
-Mówi, że za bardzo się boi. Lęka się, że żona ujrzawszy jego szpetotę ucieknie, zostawi go i znać nie będzie chciała. Przez swój strach skazuje ją na ślepotę. A może nie żonę a siebie? Może sam jest bardziej ślepy niż ona?
-A może kocha nie ją, tylko owo wyobrażenie o sobie samym? Obraz ukształtowany w niewidzących oczach, gdzie jak sądzi, jest piękny i smukły niczym młody Bóg? -złote ślepia spojrzały na Bajarza spod przymkniętych, łuskowatych powiek. -Ta prawdziwa miłość... -uśmiechnął się znużony. -Prawdziwa miłość, Siniger, jest silniejsza od strachu.
Lela

Chętnie poznam nazwisko autora obrazu :)

Precle i mądrości

$
0
0


Las pachniał. Niskie, poranne słońce czesało promienie pniami potężnych drzew, układając mozaikę światła i cienia na mlecznych od rosy chusteczkach pajęczyn, ścielących się na połaciach mchu. Sierpień wybarwił korale jarzębin, oblekł soczystą czerwienią kalinę, upstrzył owocami konwalii ciemną zieleń jagodników. Ujął gościniec w żółte chwosty dziurawca i błękitne gwiazdki podróżniczka. Trele i pohukiwania niosły się po Prastarej Puszczy spokojną, późnoletnią radością dostatku. Gdzieś zaterkotał dzięcioł, zatupotały spłoszone kopyta sarny, gdy umykała z traktu w leśną gęstwinę.
I tym lasem pachnącym, lasem rozśpiewanym podążała Margolota ku chacie Bajarza. Szła niespiesznie, z niewielkim, wiklinowym koszem zakrytym lnianą ściereczką, każdym krokiem odmierzając czas do pory, w której Siniger otworzy zaspane oczy i nagryzmoli na zaściełających stolik karteluszkach wszystkie wyśnione pomysły. Nie chciała mu przeszkadzać w tej szczególnej chwili przechodzenia przez bramę między wymiarami. I dlatego też, pchnęła drzwi Bajarzowej chaty wtedy, gdy z komina uniosła się pierwsza stróżka dymu.
- Przyszłam upiec Krakowskie Precle.  – oznajmiła autorytatywnie, stawiając koszyk na stole, tuż obok parujących, dwóch kubków z kawą.
Siniger wiedział, że przyjdzie. Zawsze wiedział. Ale precle go zaskoczyły.
- A Smok? Nie będzie jadł? – zapytał zdziwiony. Zakrzątnął się szybko zbierając z pościeli gęsto zapisane kartki. Palce poplamione atramentem zostawiały małe, jagodowe stempelki na marginesach pergaminu, kołdrze i kubkach z kawą.
Wieśma lubiła te stempelki. Bardzo.
- Mówi, że nie będzie jadł niczego, co ma nazwę związaną z Krakowem. Mądrości dziedziczne po pradziadku czy coś… - zdjęła z kosza ściereczkę i wyłożyła na stół wszystko co przyniosła. Woreczek z mąką, drożdże  i sodę. Za resztą ruszyła na poszukiwania do kredensu Sinigera.
- Poważna sprawa. Też mam taką mądrość po pradziadku. Zawsze powtarzał: Nigdy nie opowiadaj bajek żonie i poborcom podatkowym.
- Żonę stawiał na pierwszym miejscu? Rozsądny człek. I co, stosujesz tą rodzinną mądrość w swoim życiu? – zakasała rękawy, wysypując mąkę na stolnicę.
- Częściowo. Jeszcze nie mam żony – Siniger spojrzał przeciągle na Margolottę.
Udała, że nie widzi, zajęta przygotowywaniem rozczynu.
- Mądrości przodków są po to, by je modyfikować, dodając własne doświadczenia. – otarła umączony nos wierzchem dłoni. – Zjadłby mojego precla i od razu Kraków stałby się mniej jadowity. Ale nie! Tylko cały czas o tym baranie i siarce…
- Może pamięta jeszcze ciasto czekoladowe, które… - Siniger urwał i skulił się pod przenikliwym spojrzeniem wieśmy.
Która kobieta lubi, jak wspomina się jej porażki kulinarne? Co prawda wykorzystali potem ciasto jako pułapkę na pewnego wilkołaka. Skleiło na amen szczęki nieszczęśnika, wykluczając pożarcie kogokolwiek aż do momentu zdjęcia klątwy likantropi. To był plus. Minus polegał na tym, że Smok spróbował ciasta wcześniej.

Precle za to wyszły przepyszne. Rumiane, delikatne jak puch. I choć wcale nie sklejały szczęk, to Siniger i tak czuł się schwytany w pułapkę.



Przepis na Precle Krakowskie w linku w komentarzach.
Polecam dodać nie 5 a 4 łyżki sody J
Moja wersja (ta na zdjęciu) jest z solą. Robiąc precelki słodkie z pewnością dodam do ciasta jedną a nie dwie łyżeczki soli.

Otwórz Oczy

$
0
0
Od rzeki powoli wstawała mgła, wpełzając białymi palcami na ściernisko. Owijając się dookoła snopów zżętego zboża coraz śmielej podchodziła ku kręgowi światła, zatrzymanego przez ozłoconą blaskiem ścianę Prastarej Puszczy.
Ogniska rozpalone na przedpolu wsi pięły się w górę roztańczonymi płomieniami. Iskry mieszały się z gwiazdami rozsypanymi na aksamitnej czerni i gasły opadając na krąg rozrytej ziemi otaczającej płonące gałęzie.
Gwar, śmiechy, piski rozradowanej dzieciarni, skoczne tony skrzypiec i tamburynu niosły się echem daleko, aż za zakręt rzeki. Mieszkańcy wsi roili się po ściernisku oblegając kolorowe wozy trupy aktorskiej i miejsce, gdzie zamorscy sztukmistrze spolegliwie dzielili się swym talentem z głodną rozrywki publicznością. Pachniało nadpaloną brodą połykacza ognia, pieczonymi kartoflami, piwem i perfumami, którymi suto skropiły się panny w celu odegnania komarów i przywabienia zalotników. W tej kolejności.
Wóz stojący niemal pośrodku taboru różnił się od pozostałych. Choć tak samo opromieniony blaskiem ognia, roztańczony chybotliwymi cieniami pląsających ludzi zdawał się odsuwać niechętnie od zgiełku i radości. Solidny, potężny, jako jedyny pozbawiony wesołych malowideł i falbanek obsiadających pozostałe budy na podobieństwo stada papug, trwał posępnie, odcinając się od wesołości mocno zasznurowanym wejściem.
A jednak to do niego kierowała się wieśma, prowadzona przez trubadura w pstrokatych portkach i czapce z pawim piórkiem.*
- Czasem wychodzi. – mówił, obracając się co i rusz przez ramię. – Ale ludzi unika. Złotem nam płacił, to go wzięliśmy ze sobą. Swój wóz ma, nikomu nie wadzi a grosz się zawsze przyda. – westchnął. – Na początku myśleliśmy, że to poeta jaki albo bajarz…
- Aha. Bajarz. I złotem płaci? – wieśma wyraziła daleko idący sceptycyzm.
- No…mógł majątek odziedziczyć. – trubadur podrapał się pod piórkiem. – Chudy, z podkrążonymi oczami, smętny. Wypisz wymaluj literat.
- I literata tak się boicie?
- A…a bo on dziwny jest.
- To chyba cecha zawodowa.
- No ale on nie pisze. Znaczy, nikt nie widział, żeby co pisał a przecież podróżujemy już rok z okładem. Przynajmniej jaki pergamin czy inkaust by dokupił.
W wieśmie coraz bardziej rosła ciekawość. Kim był tajemniczy człek, towarzyszący trupie aktorskiej? Piekarz, który go spotkał przy studni powiedział Margolocie tylko tyle, że mężczyzna wyglądał na chorego. Gdy dowiedział się o ich leśnej uzdrowicielce, błagał, by niewiastę do jego wozu zaprosić. Na propozycję spaceru przez las tylko ramionami wzruszył, więc piekarz wysłał do Margoloty syna, bo żal mu się zrobiło dziwnego osobnika. Kto wie, jakie licho go opętało, jaka choroba trawi? Pomóc trzeba.
- Jest tam kto? – wieśma zabębniła wcale nie delikatnie w bok wozu, ciekawie zerkając przez ciasno zasznurowaną budę.
W środku zakotłowało się gwałtownie, błysnął cieniutki płomyczek lampy, wydobywając z mroku przygarbioną sylwetkę. Po chwili szurnął rzemień zamykający wejście, ukazując bladą, wymizerowaną twarz. – A ty kto?
Powitanie było mało zachęcające.
- Wieśma. Chciałeś się ze mną zobaczyć.
Siwiejący mężczyzna musiał pielęgnować w wyobraźni nieco inny wizerunek wieśmy, bo nieufnie przyjął obraz pozbawiony brodawek, haczykowatego nosa i miotły. Cofnął się niechętnie, wpuszczając kobietę do wnętrza wozu.
A potem zaczął mówić. Zrazu nieskładnie, co i rusz gubiąc myśli, plącząc się, gdy brakowało słów na wyrażenie tego, co kotłowało się w jego zbolałej głowie. Margolota zaś słuchała, bo czasem to najlepsze co można zrobić dla drugiego człowieka. Wysłuchać. Dać mu swój własny czas. Nie zwracała uwagi na wesołe śpiewy dochodzące ze ścierniska, na pokrzykiwania dzieciarni ani na dźwięczne tony ballady snutej przez trubadura. Szła ramię w ramię z nieznajomym przez jego szary świat. Opowiadał jej o szukaniu szczęścia. O tym, jak opuścił rodzinne miasto mając dosyć zgryzot i strachu przed samotnością. O tym, jak kupił wóz i przyłączył się do trupy wędrownych aktorów, zwabiony rozhukaną radością kolorowego taboru. I o tym, jak miesiąc za miesiącem bezskutecznie czekał na odmianę losu, bojąc się choćby nos wyściubić za płachtę wozu. Czekał. Dzień za dniem. Na szczęście. Na znak. I teraz, nareszcie los uśmiechnął się do niego. Usłyszał o wieśmie w Prastarej Puszczy. O czarownicy. Złotem zapłaci, da jej co tylko ta będzie chciała. Byle powiedziała mu, gdzie szczęście znajdzie, rzuciła runy, wyrysowała mapę...
- Tyle krain zjeździłem… - wyszeptał, patrząc zmęczonym wzrokiem na nikły płomyczek lampy. – Byłem już wszędzie. I nigdzie nie znalazłem tego, czego szukam. – przeniósł spojrzenie na twarz wieśmy. – Powiedz mi. Gdzie jest moje szczęście? Jak długo mam jeszcze wędrować?
Margolota nie odpowiadała. Duszny mrok przytłaczał, zdawał się tłumić światło lampy odzierając je z miękkiego ciepła. Kotłował się desperacko, naciskając widmowymi palcami na ściany wozu.
- A gdzie ma być? – odparła w końcu, uśmiechając się do mężczyzny. – Przecież to twoje szczęście. Jest tam, gdzie jesteś ty. Wyruszyłeś w drogę. Dobrze. Ale czemu podróżujesz z zamkniętymi oczyma?

*Trubadur posiadał też oczywiście i pozostałe części garderoby, ale tęczowe gacie i piórko były akcentami, których po prostu nie dało się w opisie pominąć.

Lela


Latarnik

$
0
0


Sklep w sukiennicach otaczających główny rynek tak lśnił i migotał, że Margolota przekraczając próg musiała zmrużyć oczy. Zajączki światła skakały między szkiełkami okularów, lornetek, lunet, teleskopów i wszystkich instrumentów, jakie wymyślono do tej pory, by wspomóc siłę oglądania, podglądania i zaglądania.
Wśród migotania i lśnienia, za ladą na której pyszniło się kryształowe zwierciadło, siedział spiczastouchy gnom. Z okularami zsuniętymi na czubek nosa pakował do inkrustowanego futerału lunetę, zakupioną właśnie przez młodą niewiastę niecierpliwie czekającą na sfinalizowanie transakcji.
- Och! Margo! – ku uldze gnoma drobna rączka bębniąca w blat zatrzymała się na moment, gdy jej właścicielka dostrzegła wieśmę wchodzącą do sklepu. – Co tu robisz? Jak to dobrze, że cię widzę! Koniecznie muszę ci coś pokazać! Nie uwierzysz! – wykrzykniki obsiadły wieśmę na podobieństwo stada wróbli, skubiąc umysł niecierpliwym domaganiem się uwagi.
Margolocie to nie przeszkadzało. Lubiła wróble znajomej szlachcianki.
- Przyniosłam do naprawy okulary Smoka. Usiadł na nich. – położyła na ladzie mały, wymownie płaski pakuneczek. – Mam trochę czasu, zanim mistrz gnom ich nie poskłada. Wprawdzie miałam jeszcze…
- O nienie! Nic z tego! – szlachcianka wsadziła pod pachę futerał z lunetą, drugą ręką zagarniając Margolotę. – Idziesz ze mną.
I Margolota poszła, w sumie bez większego oporu porzucając grafik swojego pobytu w stolicy. Była ciekawa. Jak każda wieśma.
Wysoki  mur okalający miasto od strony morza opadał stromo w dół, przechodząc w szarą skałę u podnóża której kotłowała się spieniona kipiel. Pachnący jodem wiatr wplątywał się w jasne loki szlachcianki i targał suknie kobiet wspartych o zęby krenelażu.
- Bardziej w prawo!
Margolota posłuszna nawigacji przyjaciółki, przesunęła odrobinę okular lunety, łapiąc w szkło rozmyty obraz latarni morskiej. Wyregulowała ostrość, śledząc sylwetkę mężczyzny zdążającego ku niewielkiej chatce przytulonej do latarni. – Aha. Widzę go. – mruknęła. – Chyba idzie do wygódki. – zaraportowała. 
- Przystojny, prawda? – rozentuzjazmowana szlachcianka podskakiwała wokół wieśmy jak pchła.
- Chyba tak. Trochę daleko…
- Bardzo przystojny! Dowiedziałam się w admiralicji, że ma na imię Edward a oni zawsze są przystojni! Wyobrażasz sobie!? Edward!  Na pewno jest bardzo oczytany. Słyszałam, że latarnicy dużo czytają. No i silny. I lubi ptaki. I zwierzęta. Ktoś taki musi lubić przyrodę. I szum morza. Pewnie ma owłosioną klatę i wspaniałe mięśnie. I niebieskie oczy. Koniecznie niebieskie! Inne by mu nie pasowały. Och…- westchnęła rozmarzona. – Jest taki cudowny… - westchnęła raz jeszcze. – Prawda?
- No…skoro tak mówisz. – wieśma raz jeszcze zerknęła przez lunetę, ale klata z domniemanym owłosieniem zniknęła za drzwiami wygódki. – To kiedy się z nim spotkasz?
- Ale po co?! – wielkie oczy szlachcianki wyrażały bezgraniczne zdumienie.
- No… - teraz z kolei zdziwiła się Margolota. - Żeby go poznać.
- Na głowę upadłaś?! Przecież mógłby okazać się zupełnie inny, niż w moich marzeniach!

Lela



ps. Zdjęcia znalezione kiedyś na FB, niestety, nie pamiętam autora a wyszukiwarka milczy.

Miejsce na Ziemi

$
0
0


Portal podróżny pojawił się za stodołą strasząc kota i denerwując Margolotę.
Każdy by się chyba zdenerwował, gdyby wychodząc z wygódki zobaczył przed sobą dwie kolumny wyglądające bardzo starożytnie i szalejący między nimi wir światła, skrzący się magicznymi wyładowaniami uziemianymi na wąsach kota.
Do jednej z kolumn przyczepiono fantazyjnie zawinięty pergamin, na którym ktoś wykaligrafował krótką notatkę: „Pilne”, podkreślając ją sugestywną trójcą wykrzykników.
Skoro pilne to pilne. Cóż zrobić.
Wieśma zajrzała tylko do chaty, powiedziała, że nie będzie jej jakiś czas, zabrała torbę z niezbędnymi drobiazgami i dziarsko wkroczyła między kolumny. Wprost w błękitnawy wir.
Jak się słusznie domyślała, czekano na nią niecierpliwie.
Okolony krużgankami podwórzec świątyni wesoło przypiekało południowe słońce, mające za nic powagę sytuacji. Pot sklejał ciężkie od strojnych haftów szaty kapłanów i rajców miejskich, łaskoczącymi strumyczkami spływał spod wyszywanych klejnotami czapek, gdy brnąc po kostki w złocistym piasku tłumie prowadzili wieśmę ku ratuszowi. 
Piasek był niemal wszędzie. Pokrywał kocie łby ulicznego bruku, przesypywał się przez cembrowinę miejskiej fontanny zatykając pyszczki marmurowych ryb, dusił różane krzewy na klombach dookoła ratusza. Panoszył się na całego, łapiąc kobiety za suknie, unieruchamiając koła powozów i doprowadzając do rozpaczy rycerzy, którym głośno zgrzytał pomiędzy płytami zbroi. 
- Mamy kłopot. – rozpoczął grobowo burmistrz, gdy tylko zamknięto za nimi ciężkie, rozrzeźbione drzwi ratusza. – Z magiem pustynnym.
Cała delegacja westchnęła ciężko.
- Zjawił się u nas wczesną wiosną. Huknęło, błysnęło i stoi taki cudak w złotych ciżmach z wywiniętymi noskami, jedwabnych szarawarach, wyszywanej kamizelce i ręczniku na głowie, z którego sterczy rubin wielkości wolego oka. Mruczy coś, ręce składa i kłania się raz za razem zamiatając brodą ulicę. Od słowa do słowa okazało się, że ta kraina tak mu się spodobała iż zamierza tu osiąść na stałe i w zamian za usługi magiczne prosi o prawo zamieszkania gdzieś w okolicy. Czemu nie? Własny mag, w dodatku tak potężny to przecież uśmiech losu! Przyznaliśmy mu więc kwaterę w samym mieście i na początku to nawet dobrze nam się żyło. Grzeczny był, nikomu nie wadził. Ba. Pomagał nawet statki do portu bezpiecznie sprowadzać ale potem…
- Myśleliśmy, że to wiatr piasek z wydm nawiewa ale on z domu maga szedł.  – kapłan bezradnie rozłożył ręce.  – Było go coraz więcej i więcej a mag tylko ramionami wzruszał i mówił, że jest mu do czarów potrzebny. Ludzie zaczęli biadolić, że im do domów wlatuje. A on na to, że lubi piasek, że to jego magia. No tośmy się zebrali, żeby go wyrzucić z miasta, ale taką burzę piaskową rozpętał, że rycerzom do dziś w zbrojach zgrzyta.
- Poradź coś, bo nam kraina zginie. – jęknął burmistrz.
I wieśma obiecała, że postara się pomóc.
Brnąc w miałkim piasku udała się wprost do domu maga. Otworzył jej, rzucając czujne spojrzenie spod krzaczastych brwi. Nie dostrzegłszy wideł ani innych środków przemocy ludowej odsunął się nieco, wpuszczając Margolotę do środka.
- Lubię piasek. Czerpię z niego siłę. Muszę się nim otaczać. – odparł na łagodne pytanie, czemu zamienia w pustynię żyzną i zieloną krainę. – Sprowadzam piasek przez portal z ojczystego Zamorza. Nie mogę bez niego żyć!
- Rozumiem.
- Ale…jak to? Tak po prostu mówisz, że mnie rozumiesz?
- Oczywiście, że cię rozumiem. Sama nie umiem żyć bez Prastarej Puszczy. Czerpię z niej siłę, swoją moc, magię. Czemu z tobą ma być inaczej? Tylko widzisz, ja nie sadzę drzew tam, gdzie tych drzew być nie powinno. Tam, gdzie przeszkadzały by innym. Pamiętaj, ta kraina nie jest Zamorzem. Rządzi się swoimi prawami i jeśli chcesz tu zostać, powinieneś je zaakceptować. Masz wokół domu sporo miejsca. Nikomu nie zawadzi, jeśli wypełnisz je piaskiem i utrzymasz w ryzach jednym, prostym zaklęciem. Musisz zasypywać całe miasto? – mówiła jeszcze długo. O zielonych łąkach, o kwiatach. O tym wszystkim, czego w Zamorzu było tak niewiele a czego tutaj miał pod dostatkiem. Pozwoliła mu patrzeć swymi oczyma, zrozumieć. Przypomnieć sobie o tym, czym zachwycił się przybywając do tej krainy przed paroma miesiącami. A mag słuchał. I w miarę tego słuchania cofał się piasek z miejskich ulic, znikał z fontanny i klombów. Pozostał jedynie w otoczeniu domu Zamorskiego Maga i w szczelinach rycerskich zbroi.

Lela



Autorem ilustracji jest Willian Murai
Viewing all 127 articles
Browse latest View live