Quantcast
Channel: Dream Weaver
Viewing all 127 articles
Browse latest View live

Labirynt. część VI. (czy aby na pewno koniec?)

$
0
0
Śnieg padał coraz gęstszy. Bajarz brnął przez zaspy czując jak powietrze które wciąga do płuc staje się boleśnie lodowate. Wełniana peleryna stwardniała nieprzyjemnie od mrozu, stopy piekły ogniem przy każdym, rozchwianym kroku. Nie miał pojęcia dokąd prowadzi go wilk, ale wiedział, że jeśli zatrzyma się choć przez chwilę w opętanej zamiecią ciemności, nigdy już nie powróci do domu.
-Poczekaj. -wyszeptał z trudem, ciężko opierając się zmarzniętą dłonią na ciepłym grzbiecie przewodnika. -Nie dam rady...
Wilk obrócił łeb, omiatając Bajarza spojrzeniem czarnych ślepi. Para unosząca się z rozchylonego pyska osadzała na wąsach białe igiełki szadzi, opromieniała brodę roztańczoną mgłą. Nie zatrzymał się, ale zwolnił nieco, pozwalając mężczyźnie na ciężki, umęczony dotyk.
Czas się zatrzymał. Trwał w lodowatej katatonii nie rejestrując kolejnych kroków, kolejnych potknięć o przykryte śniegiem korzenie.
Świtało już, gdy Bajarz resztką sił dotarł do polany, szarego oczka w świecie skłębionej ciemności. Śnieg przestał padać jakby zatrzymany ścianą lasu a mężczyzna stał i patrzył oniemiały na chatę zarysowaną w szarości przedświtu. Już biec chciał uniesiony skrzydłami bezbrzeżnej ulgi, już wołać wieśmę zamierzał, ale oto drzwi chaty otworzyły się powoli.
Na progu stanęły trzy postacie opromienione bladym, miękkim światłem padającym z wnętrza izby a wędrowiec spojrzał na nie i bez sił na kolana w śnieg upadł, czując jak słone łzy szczypiąc zamarzają na lodowatych policzkach.
Mała dziewczynka okutana w bialutki, szamerowany czernią kożuszek zbiegła ze schodków i uklęknowszy przy Bajarzu, zarzuciła mu ciepłe łapki na szyję. -Czekałyśmy na ciebie. -roześmiała się radośnie a od tego śmiechu śnieg zdawał się topnieć i mróz odpuszczać.
-Na mnie? -wyszeptał mężczyzna, wierzchem dłoni ocierając mokre oczy. -Wilk mnie tu przywiódł...-rozejrzał się nieprzytomnie wokoło, ale po wilku nawet śladu nie zostało.
-Na ciebie. -przytaknęła kobieta idąca w ślad za dzieckiem. Sikorka siedząca na jej ramieniu z radosnym świergotem przefrunęła na głowę Bajarza, skubiąc pokryty śniegiem kaptur. -Sam siebie tu prowadziłeś, choć krnąbrny z ciebie przewodnik. -kobieta w zielonej sukni podawszy Bajarzowi rękę z dziwną mocą dźwignęła go w górę i poprowadziła ku chacie, gdzie czekała staruszka otulona w rudobrązy grubej, wełnianej chusty.
-Witaj, Siniger. -powiedziała cicho. -Witaj u progu narodzin. Tu, w tej szarej godzinie spotyka się dzień i noc, ból i rozkosz. Tu przeplata się mrok z jasnością. Z tego miejsca zobaczysz najlepiej obie skrajności. Tylko w tym miejscu dotkniesz życia i śmieci, łącząc oba światy w nieskończonej równowadze. Sen i jawa splatają się w jedno w owej godzinie przedświtu a ty, Siniger będziesz posłańcem między nimi.
-Ale ja...Ja nie umiem, jestem...
-Jesteś bajarzem. Będziesz uczył innych jak czerpać energię z obu skrajności, wykorzystywać jej przepływ. Będziesz ich uczył, że życie jest tylko tam, gdzie pojawia się śmierć. Pochyl się. -nagły rozkaz zabrzmiał gromem w cichym szmerze słów. -Będziesz trwał w przedświcie i zmierzchu, na granicy dwóch światów. -drżące palce zakreśliły na czole bajarza lemniskatę. -Będziesz światłem i mrokiem...A teraz idź już. Twój czas dobiegł końca. -zmarszczki wokół zielonych oczu staruszki zbiegły się w ciepłym uśmiechu, gdy wskazała bajarzowi brzozę rosnącą nieopodal chaty. Nie było w jej pniu szerokich wrót a jedynie wąski, nabrzmiały rozerwaną korą pas głębokiej ciemności.
-Jak mam przez to przejść? -Siniger powlókł się w stronę drzewa. Sikorka przysiadła na brzozowej witce i patrzyła na niego rozradowana. -Nie dam rady...
-Już raz dałeś radę. -zaśmiała się kobieta w zielonej sukni. -Idź. Nie możesz tu dłużej zostać.
Bajarz był zbyt zmęczony, by zastanawiać się nad tym co usłyszał. Nie myślał już o niczym prócz snu i wytchnienia. Zagryzając usta wcisnął się w wąską szczelinę brzozowego pnia. Kora drapała mu policzki, ciemność zalewała płuca lepkim, martwym pyłem. Zaszamotał się rozpaczliwie czując, że jeszcze chwila a się udusi, zginie we wnętrzu drzewa. Ostatnim zrywem gasnącej świadomości szarpnął całym ciałem i z rozpaczliwym krzykiem upadł na mokrą od rosy trawę.
***
Pierwsze nadeszło uczucie ciepła i zapach ciasta, splątany z żywiczną wonią płonących polan. Pod palcami wyczuł szorstki, wełniany koc. Gdy uchylił powieki, ujrzał nad sobą bielone wapnem deski sufitu z warkoczami czosnku i cebuli wiszącymi pod powałą.
Przez okna wlewał się blask wiosennego dnia. Cedzony koronkowymi firaneczkami osiadał na czarnych warkoczach wieśmy krzątającej się po izbie.
-A więc wróciłem. -pomyślał leniwie, ponownie zamykając oczy. -Jak długo mnie nie było? -wyszeptał.
-Wróciłeś, Siniger. -powiedziała Margo, przysiadając obok bajarza. Popatrzyła na stalowo-szary kosmyk przecinający brąz włosów mężczyzny i uśmiechnęła się do siebie. -Jedną chwilę zaledwie. Labirynt to czas poza czasem. Mogłeś spędzić tam parę lat a tu tydzień by nie minął. Smok cię do mojej chaty przyniósł. Gdy siły odzyskasz to do domu wrócisz. Twoja baśń dopiero się zaczyna. -palce kobiety pogładziły wrzeciono na które nawinięto połyskliwą przędzę . Mieniła się bielą i czernią. Złociła słońcem i srebrzyła księżycem. Dużo jej było na wrzecionie. Bardzo dużo...



Obraz pochodzi z galerii: http://finnguala.deviantart.com/

Kobiece potrzeby wieśmy

$
0
0
Oczywiście, że życie nie było sprawiedliwe. Nikt nigdzie nie gwarantował, że świat powinien być sprawiedliwy. Wieśma podążająca dróżką w stronę chaty, była tym faktem głęboko rozgoryczona. Szarpiąc ozdobne wstążki warkocza sunęła przed siebie jak machina oblężnicza, posapując coraz to wymyślniejsze inwektywy pod adresem męskiej części społeczeństwa.
No dobrze. Może nie powinna żartować z sołtysem, że na męską niemoc pomaga moczenie przyrodzenia w wywarze z chrzanu, ale skąd mogła wiedzieć, że weźmie to na poważne?! Teraz, zamiast mieć pretensje do siebie, gonił za nią przez pół wsi i tylko dlatego zdołała czmychnąć, bo trudno mu było biec z szeroko rozstawionymi nogami. Coś jej się wydawało, że przynajmniej przez tydzień nie powinna pokazywać się w wiosce.
-Czemu w całej okolicy nie ma ani jednego sensownego chłopa?! -zła jak osa cisnęła w trawę czerwone ciżemki, które to wzuła na wiejską zabawę.
-Elfa sobie weź. -smok wzruszył skrzydłami
-Nie lubię jak ktoś na mnie patrzy z góry!
-To krasnoluda...
-Uważasz, że jestem za niska?! -zaperzyła się Margo
Westchnięcie wzburzyło korony brzóz otaczających chruśniak. Drobne listki posypały się żółty deszczem na zrudziałą trawę. Smok warknął na kozę zajadle skubiącą koniuszek jego ogona i zwinąwszy się w kłębek udał, że śpi. Obie były tak samo irytujące. I koza i Margo. Tylko czarny kot wieśmy go rozumiał. Z wzajemnością zresztą. Teraz, pewnie przeczuwając co się święci, zwiał do lasu na polowanie. Typowy samiec, tylko mniej leniwy od smoka.
-A śpij sobie! -warknęła Margo, wściekła, że nie ma partnera do dalszej, konstruktywnej wymiany argumentów. -Zobaczysz jeszcze! Przywołam sobie takiego mężczyznę, że paszczę rozdziawisz ze zdumienia!
Smok był stary. Może przesadą byłoby stwierdzenie, że stary jak świat, ale nie pomylilibyśmy się zbytnio, plasując jego narodziny w gnieździe najbardziej pierwotnych legend. To on właśnie siał strach wśród naszych odzianych w skóry przodków i pożerał pra-dziewice, składane mu w ofierze. Był naprawdę wiekowy...ale i tak nie pojmował samic. Bez względu na to, do jakiego gatunku należały i czy nadal pozostawały dziewicami.
-Obawiam się, że faktycznie mogę zobaczyć. -mruknął teraz najciszej jak umiał, zupełnie odruchowo kładąc po sobie kolczasty grzebień. Nie zamierzał odlatywać do swojej jaskini. Czuł przez łuski, że wkurzoną wieśmę lepiej mieć na oku.
Wieśma na szczęście już go nie usłyszała. Zabrawszy z trawy ciżemki, pomaszerowała do chaty ostentacyjnie zatrzaskując za sobą drzwi.
Zapowiadała się długa noc.
***
-Krwi serdecznej pięć kropli...-mruczała Margo wodząc palcem po wyblakłych literach. Płomień świecy stojącej w piramidzie zastygłego wosku rzucał migotliwy blask na karty starej, opasłej księgi. Dookoła niej piętrzyły się słoje, miseczki, woreczki z przedziwnymi proszkami i pęki ostro woniejących ziół. Roztańczone cienie grały w berka przeskakując z powały na bielone ściany, goniły się po belkach, chowały za girlandami suszonych muchomorów i przystawały zziajane, by zajrzeć przez ramię pochylonej nad stołem wieśmy. Nie zwracała na nie uwagi.
-Kreda, o północy nurzana w... Afuj! -wieśma z widocznym wstrętem ujęła kredę przez strzępek szmatki i uklęknąwszy na podłodze wyrysowała pentagram. W każdym rogu gwiazdy precyzyjnie odmierzyła po jednej kropli krwi z serdecznego palca.
-Dobła...-ssąc opuszek, krytycznie przyjrzała się rysunkowi i raz jeszcze zerknęła na zaklęcie. -Suszony bezwstydnik...-posypawszy proszkiem wnętrze okręgu, uzupełniła całość o ścieg zapalonych świec. Odsunąwszy się nieco, chwyciła księgę i rozpoczęła czytanie magicznej formuły przywołania. Obco brzmiące słowa wiły się w jej ustach niczym węgorze podczas tarła, aura zaklęcia odrapywała bielidło ze ścian a myszy czując nadciągającą katastrofę, pospiesznie pakowały swój dobytek i zwiewały do koziej obórki.
Mniej więcej w połowie zaklęcia zreflektowała się, że chyba powinna przebrać się w coś bardziej efektownego na powitanie stu procentowego mężczyzny, jednak było już za późno...
-Łolaboga...-starzec stojący w centrum pentagramu, ze stęknięciem wyprostował zgięty artretyzmem kark i mrużąc oczy rozejrzał się po izbie. Chwilę mielił dziąsłami naprowadzając protezę na właściwe miejsce. -Zawrzyj okno, dziecino, bo mi reumatyzm rogi powykręca. Cug u ciebie okrutny! -roztarł nagie ramiona pokryte pergaminową skórą i poprawił przepaskę smętnie zaplątaną dookoła kościstych bioder.
Margo spojrzała z pode łba na geriatrycznego demona i pospiesznie przebiegła wzrokiem tekst zaklęcia. Wszystko się zgadzało...oprócz efektu finalnego.
-Przywoływałam Inkuba! -ze złością rąbnęła księgą o blat stołu. -Co to ma być?!
-Jestem inkubem! -starzec z godnością splótł ręce na zapadniętej piersi. -Emerytowanym! Niestety, panienka wybrała sobie złą porę na rytuał. Królowa Amazonek wydaje dzisiejszej nocy przyjęcie dla swych towarzyszek i wszystkie czynne zawodowo Inkuby zostały oddelegowane do obsługi imprezy w pałacu. Zostałem tylko ja, no i...-westchnął. -Zassało mnie.
-Naprawdę wszyscy? -wieśma wyglądała na prawdziwie załamaną.
-Obawiam się, że tak. -starzec najwidoczniej wciąż posiadał mocno zakorzenione, inkubie poczucie obowiązku i widok rozczarowanej niewiasty poruszył go niezmiernie. -No niech panienka nie beczy! Przecież możemy spędzić tą noc całkiem przyjemnie!
-Niby jak? -spojrzenie jakie rzuciła mu wieśma mogło zdemotywować nawet najjurniejszego mężczyznę. Na dziadku nie zrobiło wrażenia.
-Ziółka na trawienie możemy sobie zaparzyć...-zaproponował Inkub. -Albo co mocniejszego wypić..-dodał z nadzieją.
-Właściwie...-Margo ogarnął ponury fatalizm. -Czemu by nie...
***
Słońce ledwo co wytoczyło się zza linii drzew i drapało złociste plecy o czubki okolicznych sosen, gdy smoka obudził dziwny odgłos dochodzący od strony wygódki. Wstał, przeciągnął się z chrzęstem łusek, strzepnął ze skrzydeł łaskoczące kropelki rosy i obróciwszy łeb ujrzał dziwną scenę rozgrywającą się przy wychodku.
Margo, zgięta w pół skurczem żołądka oddawała światu kolejną porcję tego, co jeszcze parę godzin wcześniej było piołunówką. I nalewką malinową. I jarzębiakiem. I....
Rogaty starzec przytrzymywał warkocz wieśmy i cmokał ze współczuciem.
Smok poczekał, aż niewiasta wróci nieco do równowagi gastrycznej, spojrzał na demona i odchrząknął znacząco.
-Czy to jest właśnie ta scena, w której rozdziawiam paszczę ze zdumienia? -zapytał uprzejmie.
Wieśma otworzyła usta, by powiedzieć mu jasno i wyraźnie co o nim myśli, ale piołunówka miłosiernie zaoszczędziła jej kolejnego błędu.
I nalewka malinowa. I jarzębiak. I...



Obraz znaleziony w sieci. Jeśli ktoś zna autora - proszę o info :)

Obudź w sobie kobietę!

$
0
0
W Stolicy powstawało wiele sklepów. Niektóre były całkiem normalne, jak te z ubraniami, pietruszką czy kompletami naczyń kuchennych. Były i takie, gdzie z przodu szyldu dodano lśniący przymiotnik „MAGICZNE” i wtedy było wiadomo, że peleryna, pietruszka czy kociołek będą sprzedawane niezwykle tajemniczo i po wielokrotnie wyższej cenie.
Istniał też trzeci rodzaj sklepów. Księgarnie. Do tych wieśmę zawsze ciągnęło i nie było mowy, by przy okazji wizyty w Stolicy przynajmniej jednej czy dwóch nie odwiedziła. Nie mogło też wieśmy zabraknąć na targach książki, organizowanych każdej wiosny. Biegała od straganu do straganu eksplorując tłum z impetem właściwym małym, filigranowym osóbkom o bardzo ostrych łokciach. Tu zagadała, z tamtym pożartowała trochę, gdzie indziej dygnęła ślicznie poczęstowana firmowym pierniczkiem, by w końcu zatrzymać się przy kramie jednej z czołowych pisarek literatury kobiecej. Najwidoczniej autorka właśnie promowała najnowsze dzieło, bo wokół niej kłębił się rój podlotków chciwych autografu złożonego utalentowaną dłonią. Wieśma ciekawie zerknęła na książkę, której rozliczne egzemplarze pokrywały stosami cały stragan. „Obudź w sobie kobietę”. Tytuł wypisany ostrą czerwienią wrzynał się w okładkę na której przedstawiono autorkę siedzącą na złotym tronie. Po szeroko otwartych oczach można było poznać, że to właśnie owa obudzona kobieta. -Czemu ona trzyma nogi na mężczyźnie leżącym u stóp tronu? -Margo wstrzeliła się pytaniem w niewielki fragment ciszy między popiskiwaniem dziewcząt. Obwiedzione czernią oczy pisarki spojrzały na wieśmę pobłażliwie. -Bo to prawdziwa kobieta. Królowa depcząca jarzmo zniewolenia!
-Ojej...-wyszeptała zafascynowana wieśma. -I co potem?
-Potem uwalnia się spod tego jarzma. Wszystko jest opisane w mojej książce. -autorka wyjęła wolumin z rąk Margoloty i na pierwszej stronie złożyła autograf pełen zawijasów. -Proszę. Myślę, że ci się przyda. Są w niej wskazówki jak stać się prawdziwą kobietą.
Wieśma bąknęła cichutkie „dziękuję” i wycofawszy się spoza zasięgu Obudzonej na chybił trafił otworzyła książkę. „Gesty stosowane przez mężczyzn, zachowania potocznie okrzyknięte >rycerskimi< mają na celu ukształtowanie w kobiecie przekonania, że jest istotą słabą i zależną od męskiej dominacji. Od popularnego otwierania drzwi przed niewiastą jest już bardzo blisko do zamknięcia jej w domu i skazania na egzystencję ubezwłasnowolnionej kury domowej...” Margo zachichotała cichutko i przewróciła parę kartek chcąc sprawdzić jak obudzić swoją zniewoloną kobiecość, ale słysząc gniewny głos wybijający się kontraltem nad bezosobowy szum, uniosła wzrok znad książki.
Bruk zaściełały „Obudź w sobie kobietę”,wysypujące się barwną rzeką ze skrzyni upuszczonej przez autorkę.
-Nie widziałeś głupcze, że ta skrzynia jest ciężka?! -krzyczała na zdziwionego Smoka, osaczonego teraz przez tłum wściekłych niewiast. -Jak mogłeś pozwolić, by kobieta sama dźwigała taki ciężar?!
-Nie prosiła pani o pomoc. -Smok wzruszył skrzydłami.
-Prosić?! Co za bezczelność! -prychnęła pisarka. -Sam powinieneś się domyślić!
-Nie chciałem dać pani do zrozumienia, że jest pani istotą słabą i uzależnioną od męskiej dominacji. -kły zalśniły w ironicznym uśmiechu, gdy Smok skłoniwszy się dwornie minął krąg zacietrzewionych panien i powolutku poszedł w stronę zachodzącego słońca. 



Obraz pochodzi   galerii: http://jessibeans.deviantart.com/

Obrączka

$
0
0
Jak zdążyliście się już przekonać, Prastara Puszcza nie była zwykłym lasem, o ile w ogóle gdzieś istnieje taki zupełnie zwykły las. W każdym razie w wypadku Puszczy dziwnym zdawał się fakt, że przy każdej dróżce nie postawiono tabliczek ze szczegółowym opisem niebezpieczeństw jakie mogły spotkać nie dość ostrożnego wędrowca.*
Nawet nim podniosło się coś z ziemi i zabrało do domu, trzeba było się temu uważnie przyjrzeć czy aby właśnie nie chowa się do kieszeni trollowego szkraba albo nie unosi w siną dal domu maleńkiego skrzata. O tak, grzybiarze mieli w Prastarej puszczy ciężki orzech do zgryzienia i najczęściej przed zerwaniem dorodnego prawdziwka, pukali delikatnie w brązowy kapelusz nasłuchując, czy im kto nie odpowie.
Nie można się zatem dziwić Margolocie, że wracając z czwartkowego targu nawet na chwilę się nie zatrzymała, widząc w pyle złocisty blask obrączki.
Już ona znała takie pierścienie...Nakładasz takie cacko na palec, pojawia się przed tobą gałka oczna bredząca w jakiejś obcej, zgrzytliwej mowie i nagle okazuje się, że musisz rzucać wszystko i iść bogowie wiedzą gdzie, żeby świat uratować. O nie. Nigdy! Wieśma była wieśmą stacjonarną. Kochała swoją chatkę i nie miała zamiaru walczyć z siłami ciemności dalej niż w najbliższej okolicy.
A jeśli ktoś inny podniesie nieszczęsny pierścień?
Margolota zatrzymała się w pół kroku i zawróciwszy, niechętnie schyliła się po złociste kółeczko. Nie miała pod ręką ogniska, żeby sprawdzić czy jakich nienawistnych, ukrytych run ciemne moce na nim nie wyryły, jednak litery wygrawerowane na obrączce zdały się całkiem zwyczajnym, elfim pismem. „Na zawsze twoja Wierzba Płacząca”. Hm...
Ostatni raz wieśma widziałam Wierzbę roniącą łzy szczęścia na swoim własnym ślubie. Cóż się mogło stać takiego, że teraz ślubny pierścień miast zdobić serdeczny palec męża, poniewierał się w przydrożnym pyle?
Margolota nie miała zamiaru pozostawić tego pytania bez odpowiedzi. Wytarłszy pierścionek w połę kubraczka wsunęła go do kieszeni i zboczywszy z drogi do domu, ruszyła w kierunku elfiej dziedziny, gdzie mieszkało świeżo upieczone małżeństwo.
Na polance opromienionej słońcem, pod obsypaną kwieciem dziką jabłonią stała sobie niewielka, wesolutka chatka. Może i w innych krainach elfy mieszkają w przepysznych pałacach, sięgających nieba strzelistymi wieżycami albo też wiją sobie gniazda w koronach potężnych drzew. Tutaj jednak szkoda było elfom Ziemi na duszenie jej budowlami z kamienia i marmuru a klimat z siarczystą zimą i upalnym latem nie nastrajał pozytywnie do komponowania przewiewnych palankinów między gałęziami. Mieszkały więc Elfy w chatkach z magicznego drewna podarowanego im przez driady i były z tego powodu bardzo szczęśliwe. No. Może z jednym wyjątkiem.
Pakunki, pakuneczki, kufry i skrzynie piętrzyły się przed elfią chatką, zasłaniając ją niemal po sam okap. Na największej skrzyni siedziała zaś Wierzba i płakała rzewnie, raz po raz czerwony nos w chusteczkę haftowaną wysmarkując.
-A cóż tu się dzieje?! -wieśma zdumiona owym niecodziennym widokiem podeszła do szlochającej driady i ukucnąwszy przy kufrze zajrzała w opuchnięte, zapłakane oczęta.
-Wyprowadzam się! -załkała Wierzba. -To małżeństwo było jedną wielką pomyłką!
-Aha...-bąknęła Margo. -Ale jeszcze parę dni temu byłaś zachwycona...
-Byłam...-goryczą w głosie Wierzby można by zaprawiać piołunówkę. -Nie masz pojęcia jaki Elf jest naprawdę! Wprost wytrzymać z nim nie można! Te jego uszy są okropne!
-Mówiłaś, że ci się podobają, że są „takie słodkie”.
-Słodkie?! Słodkie! -ciężko jest płakać i warczeć jednocześnie, ale driada opanowała tą sztukę do perfekcji. -Bardzo słodko, jak ci takie ucho mało oka nie wydłubie kiedy...-Wierzba spąsowiała. -No! Kiedy mało oka nie wydłubie! A te jego śpiewy poranne! Oszaleć można! Ja się jeszcze na drugi bok przewracam a on zaczyna po chacie pląsać i słońce wychwalać. -łzy jak grochy spływały po zarumienionych policzkach. -A potem znika na całe dnie, po lesie gania, niby drzew dogląda..A ja?!
-No wiesz, elfy właśnie takie są. Mają spiczaste uszy, śpiewają i opiekują się drzewami. Tobą przecież też się opiekował. Z tego co pamiętam tak właśnie się poznaliście.
-Ale wtedy był inny!
-Wcale nie byłem inny! -burknął głos zza sterty pakunków i po chwili na polanę wszedł szczęśliwy małżonek. -To ty byłaś inna! Nie płakałaś całymi dniami! Teraz tylko oczy otworzysz już łzy wylewasz. Oszaleć można!
-Chciałam zauważyć, że twoja żona to Wierzba Płacząca. -Margolota wstała, bo już jej kolana ścierpły. -Płacz jest niejako wpisany w jej gatunek. Jednak gdy widziałam ją ostatnio płakała ze szczęścia...
-Wtedy była inna!
-Kiedy?
-No...Wtedy.
-Aha. -pokiwała głową wieśma. -Codzienność wkroczyła z butami w euforyczne zauroczenie i zarysowała cudowny obrazek wypieszczony, wypielęgnowany. Teraz albo w inne ramki go oprawicie, albo nic z tego nie będzie. Elf elfem pozostanie, Wierzba Płacząca wierzbą. Tego nie zmienicie. Ale możecie nauczyć się żyć razem tak, by owe różnice stały się zaletami.
-No ale uszy...-jęknęła Wierzba.
-Zamiast szukać powodów do płaczu uszyj mężowi szlafmycę. -Margo sięgnęła do kieszonki kubraczka i wyciągnąwszy pierścień, wcisnęła go w dłoń elfa. -A ty pamiętaj, że twoja żona też jest drzewem i twojej uwagi potrzebuje. Jeśli nie zapomnicie kim jesteście uda wam się. -powiedziała i obracając się na pięcie poszła ścieżką w wiosenny, rozśpiewany las.

*tabliczki oczywiście kiedyś były, ale pewnej księżycowej nocy wypuściły korzenie, pokryły się liśćmi i teraz trudno już było je odróżnić od zwykłych drzew.**
**jeśli w ogóle istniały zwykłe drzewa.



Obraz pochodzi z galerii: http://shinidamachu.deviantart.com/

Smoczna kuchnia - czyli "Bakaliowy szantaż"

$
0
0
W chatce Margoloty panowała cisza. To było niepokojące. Smok dawno nauczył się, że ową ciszę należy interpretować dokładnie tak, jak pewien szczególny bezgłos towarzyszący dziecięcym zabawom. Nimb tajemniczości ewoluujący w pociętą nożyczkami narzutę, naścienne hieroglify czy ognisko zapalone w miednicy. Tak. Wieśma stanowczo coś kombinowała i należało to sprawdzić jak najszybciej.
Smok podniósł się z niechętnym stęknięciem i opuściwszy przyzbę opromienioną soczystym, wiosennym słońcem, wsadził łeb do izby. Zastygł nieruchomo wpatrzony w ziszczenie się snu o krainie Smoczej szczęśliwości.
Niemal cały stół przykrywał woreczki, miseczki i słoiczki pełne bakalii a Margolota właśnie zabierała się za krojenie suszonych śliwek.
-Czy ty czegoś nie przeskrobałaś? -Smok spod oka popatrzył na wieśmę i ostrożnie zrobił krok w kierunku stołu.
-Nie? Skąd ten pomysł? -uśmiech Margo mógłby konkurować ze słodyczą daktyli połyskujących w wiklinowym koszyczku. -Pomyślałam, że zrobię ci niespodziankę i upiekę keks. -anioł widzący spojrzenie wieśmy spaliłby się ze wstydu, że sam tak nie potrafi.
-Hm...-złote ślepie zerknęło na półkę z książkami, ale cenne woluminy wyglądały na nieuszkodzone jak i smocza fajka, woreczek z tytoniem czy poduszka wypełniona złotymi monetami, na której Smok uwielbiał się wylegiwać (Margolota stanowczo zabroniła mu gromadzenia większej ilości skarbów, gdy kiedyś dawno temu przytargał koronę króla sąsiedniej krainy nie dbając o to, że wciąż tkwiła na królewskiej głowie).
-Dooobrze...-mruknął przeliczając monety. -No mów. Czego chcesz. -westchnął z rezygnacją. Czuł już, że to będzie coś potężnego.
-Wiesz, była u mnie przyjaciółka...-rozszczebiotała się wieśma, wsypując dwie szklanki pokrojonych bakalii do sitka i zalewając je wrzątkiem. -Ta wiedźma ze Stolicy. -dodała i nawet nie patrząc w Smocze ślepia osuszyła bakalie lnianą ściereczką (gdyby miała ręcznik papierowy z pewnością zrobiłaby to ręcznikiem). -Zwierzyła mi się, że potrzebuje amuletu szczęścia. -bakalie zginęły przysypane mączaną mgiełką. - I ma już prawie wszystkie składniki. -wieśma ku zdumieniu Smoka wręczyła mu miseczkę rodzynek wielkich jak karaluchy. -Jedz. -zaświergotała czule i pacnąwszy osłupiałe Smoczysko końcem warkocza, zabrała się za robienie ciasta.
Do utartej na puszystą masę kostki masła dodała 2/3 szklanki cukru.
-No i wracając do amuletu...-ucierany z masłem cukier zgrzytał i piszczał w makotrze chyba ze strachu przed tym co miało dalej nastąpić. -Przyjaciółka pytała mnie, czy nie mogłabym zdobyć dla niej kluczowego składnika. -cztery jajka, jedno po drugim powędrowały do ucieranej masy. -Oczywiście obiecałam, że się postaram...-półtorej szklanki mąki zmieszanej z dwiema łyżeczkami proszku do pieczenia dołączyło do makotry.
-Domyślam się, że miałbym ci w tym pomóc, tak? -Smok pospiesznie wyjadał rodzynki, patrząc jak wieśma dodaje do ciasta parę kropli olejku migdałowego i opruszone mąką bakalie. Duuużo bakalii.
-W sumie to twoja rola byłaby kluczowa w całym przedsięwzięciu. -Margolota przełożyła ciasto do keksówki wyłożonej papierem do pieczenia (tak, tak, żona krasnoluda wie o co chodzi) i wsunęła blaszkę do pieca nagrzanego do temperatury 180 stopni. ( mniej więcej na godzinkę – czasem trochę dłużej, zależy od blachy. Najlepiej sprawdzić patyczkiem)
-Taaa? Czyli niby co mam zrobić?
-Potrzebujemy jednej łuski z twojego ogona. -wieśma odsunęła się odrobinkę patrząc jak Smok krztusi się ostatnią rodzynką a potem spokojnie przeczekała słuszny wybuch smoczego gniewu.
-Po moim trupie! -warknął, machaniem łapy rozwiewając dym z nadpalonej futryny. -I nie przekupisz mnie rodzynkami!
-A keksem? -Margo otworzyła piecyk wyjmując pięknie zarumienione ciasto. Migdałowy aromat połaskotał zielone nozdrza niosąc ze sobą obietnicę niebiańskiej, bakaliowej uczty.

Ech...To w końcu tylko jedna łuska...



ps. Na zdjęciu keks jest jeszcze ciepły i z tego właśnie powodu przekrojenie go nie było wcale łatwe. Po wystygnięciu kroi się idealnie i bakalie nie wędrują za nożem. Niestety, gdybym czekała aż wystygnie nie miałabym czego fotografować

Świątecznie - bajecznie

$
0
0
Namaluję na niebie słońce
Na chmurach deszczem brzemiennych
wyczaruję stokrotkę na łące
na trawach jeszcze przyziemnych
Połaskoczę uśmiechem złocistym
dom cały sprzątnę do końca
i obudzę porankiem przejrzystym
puchatym uchem zająca.

Lela

Dzisiaj zamiast bajki bajkowe jajko, jakie wyczarowałam w swojej pracowni i ...mój wierszyk . Czas świąteczny coraz bliżej i bez względu na to, jaką formę nasze świętowanie przyjmuje, czas kurczy się nieubłaganie. Ciasta czekają na upieczenie (Smok buszuje w kuchni szukając bakalii, więc trzeba się pospieszyć), chatka woła o miotłę bo zamiast jednego wieśmowego kota mam chyba ze 100 tarzających się po podłodze.
Chcę Was jednocześnie zapewnić, że baśnie się piszą. Coraz dłuższe i coraz bardziej malownicze i zaraz po lanym poniedziałku wracają na Muzykę Ciszy (choć całkiem możliwe, że między pieczeniem a sprzątaniem Margosia będzie wścibiała tu swój piegowaty nosek, bo wesoło jej z Wami i cieplutko.)

A może macie jakieś swoje ulubione przepisy, które wieśma mogłaby zaprezentować na Muzyce ciszy w formie bardzo "smocznej" bajki ?


Druga szansa

$
0
0
Choć wiosna ubrała sady w puch delikatnego kwiecia a łąki zazieleniła młodziutką trawą to wieczory nadal były chłodne a czasem i przymrozek w nocy ziemię liznął białym ozorem. W takie wieczory komu czas pozwalał śpieszył do karczmy co rozsiadła się na skraju wsi jak dostatnia, rudopióra kwoka. Karczmarz nie żałował drew do kominka ani piwa wodą nie chrzcił. Strawą zacną można się było pokrzepić jak i wieści z dalekich stron posłuchać. Czasem i Siniger baśń zapowiadał nową a wtedy to już niemal cała wieś do karczemnej izby się cisnęła, obsiadała ławy i stoły niczym winogrona, pozwalając dziatwie tłoczyć się w wkoło bajarza na wydeptanych deskach podłogi.
Tym razem jednak nie Siniger snuł opowieść a jeden z kupców co się na noc w karczmie zatrzymał a któremu mocne piwo język rozwiązało. -Szarówka już była. Siąpiła nieprzyjemna mżawka, taka co to ukradkiem za kołnierz się wciska. Konik zmęczony coraz wolniej człapał skrajem Wilczego Lasu a i mi głowa zaczęła ciążyć. Do karczmy na rozstajach kawał drogi jeszcze miałem, bo trakt rozmiękły podróż spowolnił. Lada chwila noc zapadnie a tu dachu nad głową ani widu. -kupiec wzdrygnął się nieprzyjemnie i grzanego piwa z kufla pociągnął. -I nagle widzę, między drzewami światełko majaczy a w gęstwinie leśnej na wpół zarośnięta droga się rysuje. No to pojechałem. -mężczyzna westchnął. -Nie zgadniecie jaka mnie przygoda spotkała...
-Zgadywać nie musimy, sam nam opowiesz. -zachichotała wieśma, której w ten wieczór też w karczmie nie zabrakło. Słuchała opowieści na równi z innymi, od czasu do czasu podtykając dzieciakom plasterki suszonych jabłek.
Kupiec tylko wąsy umaczane w piwie nastroszył i oblizawszy wargi wrócił do przerwanej opowieści. -Ledwo się przez zarośla przedarłem, ale już polanka się przede mną otwarła. I chatka na niej malutka, ślicznie bielona. Zagonek bratków przy kamiennych schodkach, okienka w błękitne okiennice ujęte. Myślę sobie, któż to w takiej głuszy mieszkać może? Ale konia nie zawracam, bo blask przez okna tak zachęcający pada, tak ciepły. Z siodła się zsunąłem żeby do drzwi zapukać a tu otwierają się jak zaczarowane...
-Oooo... -dziatwa pilniej nastawiła uszu. Historia zaczynała być ciekawa. Może jaki wilkołak z chaty wyskoczy i u gardła kupca zawiśnie? Albo czarownica na miotle wyleci i go w ropuchę zamieni? Nie przeszkadzało im ani trochę, że kupiec siedział przed nimi i ani zębem uszczknięty się nie wydawał ani do rechotania skory nie był.
-Niewiasta stanęła na progu. -dłonie obejmujące kufel zadrżały odrobinę. -W pierwszej chwili nie widziałem jej dobrze, bom z wierzchowcem na skraju polany stanął i coraz ciemniej już było. Ale jak mnie dobrym słowem przywitała i zaprosiła w gościnę, to z siodła zlazłem i bliżej podszedłem. Wszak baby bać się nie będę!
-Widać, że żonaty nie jesteś...-bąknął z tłumu jakiś męski głos, ale ucichł natychmiast stratowany instynktem samozachowawczym.
-Starowinka to była. Krucha i drobna, z włosami jak blask księżyca opadającymi na przygarbione plecy, okryte wełnianą chustą.
-No chyba nie polazłeś za nią? -karczmarz przerwał wycieranie kufla by się palcem w czoło popukać. -Durnyś, przeca od razu widać, że to wiedź...-spłoszony spojrzał na Margo. -Że to czarownica! I że chce cię do pieca wsadzić i na obiad zeżreć.
-Sam żeś dureń! -warknął kupiec. -Ze zbójami nie raz i nie dwa sobie radziłem a przed staruszką mam jak zając umykać? No pewnie, że do izby wlazłem. Deszcz coraz mocniejszy padał, zimno się zrobiło, ponuro a izba ciepłem i światłem przyzywała. Pachniała świeżo pieczonym chlebem. „Siadaj sobie wygodnie” rzecze owa niewiasta „a ja strawy ci gorącej przygotuję”.Przycupnąłem tedy na zydelku malowanym w kwiatki kolorowe i czekam, próbując na rozliczne pytania gospodyni odpowiadać. W końcu talerz z gulaszem przede mną postawiła, chleba solidną porcję i kubek herbaty pachnącej malinami. „Jedz, na zdrowie”” -tak mi rzecze. „Zdrożony pewnie jesteś, to zaraz w drugiej izbie posłanie ci naszykuję”. Jakoś mi się nieswojo zrobiło, dziwnie. Pytam jej tedy, czemu tak się obcym wędrowcem zajmuje, do chaty go wpuszcza i usługuje jak panu jakiemu. A ona na to, że męża sobie szuka! -kupiec ponownie po kufel sięgnął. -Myślałem, że żartuje sobie kobiecina ale nie. Poważnie na mnie patrzy, uśmiecha się nieśmiało. Wariatka jak nic. Odurnęła z tej samotności leśnej. Gulaszu to nawet nie tknąłem, bo kto wie czy jakiego ziela tam nie nasypała. Pożegnałem się pospiesznie i raz dwa z chatki wyleciałem. Deszcz nie deszcz. Noc nie noc...byle dalej od tej dziwnej starowinki. -mężczyzna odetchnął głęboko.
-Ty nam swoją historię opowiedziałeś a ja do niej baśń swoją doszyję. -uśmiechnął się Siniger, wygodniej na krześle siadając. -Dawno, dawno temu, we wsi na skraju Wilczego Lasu mieszkała pewna dziewczyna. Od rana do wieczora nic, tylko wylegiwała się na zapiecku w rodzinnej chałupie albo siedziała ślicznie ustrojona czekając aż zjawi się książę na białym rumaku i zabierze ją jako żonę do swego pałacu. Nie przędła, nie wyszywała, mówiąc, że naumie się jak za mąż wyjdzie, nie uczyła się strawy gotować, twierdząc, że jeszcze nie ma dla kogo. Rodzice ręce załamywali, ale na pannę siły nie było. -bajarz spojrzał na karczmarzównę, która pokraśniała niczym korale co je na szyi uwiązała. -Lata mijały. Dziewczyna już nie czekała na księcia, ba wystarczyłby jej i chłopak z sąsiedztwa, tylko każdy już żonę miał a na panienkę z okienka nawet nie spojrzał. Potem odeszli rodzice, zostawiając po sobie żal nieutulony i samotność. Zestarzała się, zwiędła uroda, warkocz przyprószył cień siwizny, oczy wpatrzone w drogę przed domem straciły młodzieńczy blask. I wtedy we wsi zjawiła się dziwna niewiasta. Mówili potem, że to wróżka była, inni gadali, że matka dziewczyny spokoju zaznać nie mogła po śmierci widząc, jak jej jedynaczka życie przez bielutkie dłonie przepuszcza. Dość, że do chaty weszła i słuch po niej zaginął tak jak i po samej starej pannie.
-I co się z nią stało? Zjadła ją ta czarownica? -pisnęła dziewuszka siedząca na kolanach Margo.
-Czarownice nie jedzą ludzi. -zaśmiał się Siniger. -Wolą naleśniki z konfiturą. A w dodatku to nie była czarownica tylko prawdziwa wróżka. Żal jej się dziewczyny zrobiło a może faktycznie matka zza grobu łaskę jedynaczce wyprosiła, dość, że Wróżka czar na nią rzuciła. Jeśli w postaci staruszki uda jej się męża znaleźć, wtedy czas się odmieni, młodą postać jej zwróci... -O ja głupi...-jęknął kupiec, zrywając się z zydla. Pospiesznie monetę karczmarzowi rzucił i na podwórze wypadłszy konia jął siodłać by do Wilczego Lasu wracać. I wrócił. Polanę znalazł...jednak po chatce ani śladu nie było. Nie każdemu jak widać Wróżka drugą szansę daje.

 Obraz pochodzi z galerii: http://baary.deviantart.com/

Smoczna kuchnia - Czekoladowe nieporozumienie

$
0
0
-Jesteś pewien, że to zadziała? -dziewczynka nieufnie powąchała wywar jaki matka schowała w komórce. Brunatna ciecz połyskiwała ponuro w półmroku.
-No ba! -chłopiec podtoczył rękawy koszuli i zanurzył dłonie w ceberku starannie nacierając skórę lodowato zimnym naparem. -Nawet owady tego nie ruszają to i wiedźma nie zeżre. -prychnął, przemywając twarz. -No już, szybko się smaruj, bo matka zobaczy.
Dziewczynka westchnęła ciężko i ponaglana przez brata opłukała ręce w wywarze. -Okrutnie gorzkie! -marudziła, przecierając buzię. -Fuj...wstrętne!
-No i dobrze. -chłopiec zerknął za drzwi czy aby na podwórzu nikt się nie kręci i pociągnął siostrę w stronę furtki. -Gorzkie być musi. Wiedźmy tylko słodkie lubią, nie pamiętasz?
-Pamiętam, pamiętam. -dziewczyna śmignęła za bratem w stronę leśnej drogi. -Ale do chaty nie wchodzimy! -zastrzegła. -Choćby nie wiem co!
***
Margolota była w wyjątkowo dobrym humorze. Czy to przez piękną pogodę eksplodującą wiosenną zielenią czy też przez wiśniówkę, którą wyciągnęła z komórki by dodać do ciasta (między innymi do ciasta). Teraz, podśpiewując wesoło mieszała w garnuszku 25dkg masła, 2 szklanki cukru, pół szklanki wody i 4 czubate łyżki kakao uważając, by polewa nie wykipiała. Gdy wszystkie składniki połączyły się należycie a całość zaczęła wrzeć, zestawiła garnuszek z pieca i odlawszy pół kubka polewy resztę wyniosła w zimne miejsce do ostudzenia.
Teraz przyszedł czas na bakalie. Smoka nie było, bo poleciał gdzieś w swoich smoczych sprawach, więc krojenie śliwek przebiegło spokojnie, bez nagłych uników i ataków. Oczywiście do ciasta można było dodawać i inne bakalie, ale Margolota najbardziej lubiła połączenie mocnego smaku czekolady i wytrawnej nuty suszonych śliwek.
Kiedy masa w garnuszku wystygła, wieśma przelała ją do makotry. Dodała dwie szklanki mąki, łyżeczkę proszku do pieczenia i cztery żółtka (białka czekały na swoją kolej w miseczce). Dokładnie wymieszała wszystkie składniki, pod koniec dodając bakalie i 50 ml wytrawnego alkoholu (w tym wypadku wiśniówki).
-Co ona tam robi? -chłopiec ostrożnie wysunął głowę z jaśminowego krzaka. Głuche dudnienie dochodzące z chaty brzmiało cokolwiek niepokojąco.
-Może czary jakieś odprawia? -dziewczynka z trudem wyplątała lniany warkoczyk, zazdrośnie zagarnięty przez gałęzie. -O...przestała!
Margo ostrożnie przełożyła do ciasta w makotrze ubitą na sztywno pianę z białek. Wymieszała wszystko bardzo delikatnie i przelała do formy wysmarowanej masłem i wysypanej bułką tartą (porcja idealna na średnią tortownicę z kominkiem). Gdy już wsunęła ciasto do dobrze nagrzanego pieca (piecze się około 45 minut), chwyciła garnuszek po polewie i wyszła na przyzbę, by umilić sobie czas wylizywaniem czekolady.
Parka dzieciaków młynarzowej zamarła w pół kroku, wpatrując się w wieśmę stojącą w otwartych drzwiach. Wieśma z kolei smętnie spojrzała na garnuszek i błyszczącą od czekolady drewnianą łyżkę. Chyba jej łasowanie koło nosa przeszło...
-Macie ochotę? -jakimś cudem udało jej się uśmiechnąć zachęcająco.
-Widzisz?! Mówiłem! -chłopiec szarpnął siostrę za połę kusej sukieneczki. -Od razu chce nas utuczyć.
-Zaraz tam utuczyć. -obruszyła się Margo, odruchowo wciągając brzuch. -Murzynek się w piecu dopieka. Poczekajcie trochę to i was poczęstuję.
Dziki wrzask dzieciaków umykających w stronę wsi długo jeszcze niósł się echem po Prastarej Puszczy a młynarzowej dopiero późnym wieczorem udało się wyłuskać bliźniaki spod łóżka i wytłumaczyć, o jakiego murzynka wieśmie chodziło.

ps. Ciasto dekorujemy polewą gdy jest jeszcze solidnie ciepłe. Klasycznie czekoladą smaruje się część dolną, na której jest odciśnięty wzór blaszki, ja jednak wolę polać czekoladą górę. Wtedy polewa zagłębia się w pęknięcia powstałe podczas pieczenie ciasta i wpływa do środka sprawiając, że murzynek staje się jeszcze bardziej soczysty. 


Ciernie i róże. część I

$
0
0
Dziś zapraszam na odsłonę pierwszej z dwóch części baśni o...śpiącej księżniczce?

__częsc1__
Nie od dziś wiadomo, że księżniczki najczęściej mieszkają w wieżach. Sens tego zaginął chyba w mrokach historii ale wieża pozostała jako niezbyt wygodna kwatera. Niektórzy dopatrują się w tym symbolu izolacji od świata ale większość rycerzy uwalniających owe białogłowy i tak jest zdania, że te nieskończenie długie schody o wąskich stopniach wymyślono po to, by kawalerom docierającym na ostatnie piętro, nie starczało sił na bliższą znajomość z uwalnianą właśnie lokatorką.
Trudno powiedzieć, czy młodzieńcowi właśnie pakującemu podróżną sakwę owe schody sprawiłyby kłopot. W każdym razie zamek księżniczki do którego podążał nie miał wież niebosiężnych, ale za to był odcięty od całego świata magiczną plątaniną kolczastych gałęzi. Samej księżniczki nikt od paru ładnych lat nie widział i tylko opowieści krążyły o pannie w śnie pogrążonej, czekającej aż cny rycerz obudzi ją pocałunkiem ust rozkochanych. Nie minęło dużo czasu a już o upiorach broniących zamku zaczęto gadać, o bestiach dzikich ukrytych w splątanych zaroślach. Chłopi nie raz i nie dwa z widłami się wybierali na zamkowe wzgórze ale zawsze kończyło się to na planach omawianych w karczmie na rozstajach. Omawiali, omawiali...a potem to już ich żony do domu goniły, miotłami wybijając z łbów pomysły o całowaniu śpiących, niewinnych dziewcząt.
I stał tak zamek przez lata całe. Coraz bardziej dziką różą opleciony, coraz bardziej tajemniczy. Niejeden rycerz starał się do bramy dostać ale gdy tylko mieczem kolczaste pnącza przeciął, na to miejsce trzy inne wyrastały. Niejeden ogień podkładał pod zarośla nieprzebyte i z wrzaskiem uciekał, gdy mu złośliwe płomienie zbroję przypalały. W końcu, jak to w bajkach bywa, Władca zmuszony przez lud do usunięcia problemu (a przecież oczywistym jest, że taki darmozjad śpiący bezkarnie dzień i noc nie jednemu ością w gardle staje) wysłał heroldów na wszystkie strony krainy, by głosili, że kto czar z uśpionej księżniczki zdejmie owo dziewczę za żonę będzie mógł pojąć i zamek na własność dostać. Samej księżniczki nikt o zdanie jakoś nie zapytał...
Ruszyli więc szczęścia spróbować nie tylko rycerze ale i ci którym rodzina herbu poskąpiła.
-Tako i ja postanowiłem wyruszyć...-syn ogrodnika podrapał się po lnianej czuprynie i nieśmiało na wieśmę spojrzał. Matula kazała mu pójść do Margoloty, pożegnać się i grzecznie o radę poprosić.
-Uwolnić owo dziewczę chcesz? -zielone oczy spojrzały na młodzieńca wesolutko.
-Ponoć piękna jak anioł.
-Ano. Ponoć piękna. -przytaknęła wieśma. -I nieszczęśliwa bardzo. -dodała. -Kochała kiedyś rycerza co jej wierność przyrzekł i barwy księżniczki na ramieniu nosił. Ale jak to w życiu bywa, ukochany ku innej oczy zwrócił. Był tu nawet, Smoka o pomoc prosił. Teraz z tego co wiem narodziny pierworodnego ogłaszał. A pani zamku z tej całej zgryzoty bramę na trzy spusty zawarła, magiczne nasiona z zamkowych murów w ziemię rzuciła by kolczaste gałęzie wejścia do jej dziedziny broniły i w sen od bólu uciekła. -Margo westchnęła. -A Króla pewnie trochę sumienie gryzie, bo wszak to swoją córkę za owego rycerza wydał i teraz chce księżniczkę na siłę wyswatać. No ale nic. Jeśli naprawdę chcesz ją obudzić dam ci parę rad, co pozwolą ci do zamku się dostać, ale co tam uczynisz, to już od ciebie tylko zależy.
***
I ruszył syn ogrodnika w daleką drogę, uzbrojony jedynie w ciepły pocałunek matki i wskazówki wieśmy. Nim dotarł do zamkowego wzgórza wiosna dawno ustąpiła miejsca latu. Zielone zboża wykłosiły się złociście, na jabłoniach w sadach mijanych wsi połyskiwały przyrumieniona słońcem jabłuszka.
Sam zamek otoczony splątanymi gałęziami dzikiej róży wcale nie wydał się młodzieńcowi cichy i wymarły. Jaskółki i jeżyki śmigały raz po raz do gniazd przylepionych pod spadzistym dachem napełniając powietrze wesołym świergotem, z korony baszty widocznej nad zaroślami ciekawie przyglądały się śmiałkowi uważne oczy bocianiej rodziny. Nawet sama gęstwina zdawała się przeczyć ponurym opowieściom. Kolce zniknęły pod dywanem wonnych kwiatów przetykanych purpurową zielonością różanych liści. Szeleściły, gaworzyły do siebie głosikami piskląt.
Syn ogrodnika uśmiechnął się na to ptasie śpiewanie, odetchnął głęboko zapachem dzikiej róży i tak jak mu wieśma przykazała, palcem serdecznym jeden z kolców musnął. Kropla krwi spłynęła po ostrym cierniu, zadrżały splątane gałęzie i rozsunęły się miękko na boki. Podszedł młodzieniec do wrót zamkowych, rękę na okutym drewnie położył a wrota jak pod dotknięciem czarodziejskiej różdżki uchyliły się odrobinę. Tyle akurat, by mógł się na dziedziniec wśliznąć. 


Ciernie i róże. część II

$
0
0
W samym zamku panowała niczym niezmącona cisza. Cały ptasi świergot, cały splendor dyszącej letnim upałem przyrody został za drzwiami, a przynajmniej tak się młodzieńcowi w pierwszej chwili wydawało. Gdyby obejrzał się za siebie ujrzałby, jak złociste palce słonecznej zieleni przemykają przez szparę w niedomkniętych drzwiach i pełzną śladem jego stóp wciąż dalej i dalej, po lodowym alabastrze posadzki. Zagarniają stopnie schodów, płyną po korytarzu...
Oddech osiadł mgiełką szronu na brwiach wędrowca, gdy ten pchnął kolejne drzwi, wchodząc do sypialni pani zamku. To stąd promieniowało owo nienaturalne zimno. Mróz malował na ścianach liście paproci, obiegał śnieżnym wzorem zamarznięty błękit baldachimu zdając się stać na straży kobiety uśpionej za delikatną zasłoną jedwabiu. Czarne włosy rozsypane na bieli poduszki tkał kryształkami lodu niczym diamentowym diademem, srebrzył suknię ledwie ledwie drżącą na niemal nieruchomej piersi.
Tak. Była piękna.
Popatrzył syn ogrodnika na uśpioną księżniczkę, na blade policzki ocienione firankami rzęs, miękką linię ust. O czym śniła? Jakie drogi przemierzała z daleka od świata opromienionego słońcem? Może zbudziłby ją pocałunek. Kto wie. Ale czy miał prawo dotykać warg oszronionych zapomnieniem?
Westchnął cicho, odstąpił krok od uśpionej księżniczki ale nie opuścił komnaty. Podszedł szybko do wysokiego, łukowo sklepionego okna, szczęknął lodowatą zasuwką i otworzył je na oścież chwytając w płuca nagrzane, słodkie od zapachu róż powietrze.
Wtargnęło słońce do zastygłej w lodowatym śnie sypialni, zatańczyło na błękicie baldachimu, roztopiło szron, starło złotymi palcami lodowe malowidła. A od drzwi już wpełzała zieleń niosąca ze sobą gwiazdki powojnika, wspinała się po nogach łoża miękkim kocem okrywając zimną postać księżniczki.
Poróżowiały alabastrowe policzki, drgnęły nieruchome usta. Pierś kobiety uniosła się w głębszym oddechu i na stojącego w oknie młodzieńca spojrzały błękitne, wciąż zmętniałe długim snem oczy. -Nie jesteś rycerzem. -cichy głos nie niósł w sobie zdziwienia. -Rycerz nie przedostałby się przez zaklęty żywopłot. Drzwi zamku nie otworzyłyby się przed nim. Nigdy więcej żaden Rycerz nie przekroczy murów mojej dziedziny! -błękitne oczy zalśniły tłumionym gniewem. -A teraz odejdź. Zawrzyj okno, zamknij za sobą wrota zamku. Mój ból wciąż jest zbyt silny, abym mogła przestać śnić.
-Zrobię jak sobie życzysz, piękna pani. -syn ogrodnika skłonił się głęboko. -Lecz sen koi jedynie ból ciała zranionego, nie serca. Śniąc zapominasz o troskach tylko na czas wędrówek po innych światach. Budząc się, wracasz do nich. Miś w gawrze zaśnie słodko w oczekiwaniu na wiosnę, Ziemia pod śniegiem czeka na pierwsze promienie słońca. Ale na co ty czekasz, pani? Świat rozkwitł dla ciebie jako i co roku rozkwita a ty śnisz z duszą skutą lodem.
-A skąd ty możesz o tym wiedzieć?! Magiem jesteś? -księżniczka wsparła się na łokciach i usiadła w jedwabnej pościeli. Zaskoczył ją ten młodzieniec o lnianych włosach, zaskoczyło ciepło słońca na policzkach.
-Każdy magiem jest, piękna pani. Tak przynajmniej wieśma nasza prawi. Ale wystarczy wkoło popatrzeć...i człek już wie, że ciągłą ucieczką niczego się nie pokona a jedynie nogi zmęczy.
-Zatem mam trwać w bólu i samotności patrząc jak inna zbiera owoce z mojego drzewa?
-Kiepski ze mnie kompan do filozoficznych dyskusji. -młodzieniec uśmiechnął się z zażenowaniem. -Ale wiem, że w sadzie mojego ojca niejedno drzewo rośnie i niejedno piękny owoc wydaje. Co nam da rozpamiętywanie straty? Ojciec nie płacze nad uschniętą jabłonią. Ścina ją, a na jej miejsce nową sadzi. Przyjdzie czas, że ta młoda jabłuszkiem się zarumieni.
Uśmiechnęła się księżniczka do młodzieńca. Podziękowała mu za ciepłe i pełne otuchy słowa. Nie zapadła już w sen otulony chłodem i choć syn ogrodnika jej mężem nie został (bo to zupełnie inna bajka), to uległ prośbom księżniczki i zamieszkawszy w zamku zajął się tym co umiał najlepiej – ogrodnictwem. Pielęgnowana przez niego dzika róża oplatająca zamkowe mury, stała się słynna w całej krainie i nie minęło wiele czasu a ze wszystkich stron jęli się zjeżdżać ci, co na własne oczy chcieli ów cud zobaczyć. Pewnego dnia zjawił się też książę z sąsiedniej wyspy, któremu pani zamku najpiękniejszą różą się zdała i...ale to jeszcze inna bajka.



Autorką zdjęcia jest Debra Usher

Dziedzictwo

$
0
0
Wraz z nastaniem cieplejszych dni coraz więcej zaprzęgów sunęło drogą opasującą Prastarą Puszczę. Tabory wędrownych artystów, wyładowane po brzegi wozy kupieckie czy też pocztyliony zostawiające po sobie olfaktoryczny peleng perfumowanych listów. Niektóre zahaczały o wieś przytuloną do ściany lasu by zamożniejsi podróżni mogli spędzić noc w wygodnych, karczemnych pokojach, inne stawały na popas wśród niedalekich łąk. Wszystkie jednak skoro świt ruszały dalej, przed siebie, zostawiając po sobie dopalające się ogniska, słodki uśmiech na ustach uśpionej dziewczyny czy też parę brzęczących monet w mieszku karczmarza.
Jednak pewnego ranka...
Jeszcze senna mgła kładła się w pyle wiejskiej drogi próbując utulić się do drzemki na kocich łbach karczemnego dziedzińca, jeszcze nastroszone przedświtem ptaki czekały na pieśń wschodzącego słońca a już Siniger ziewając szeroko buty wzuł i opatulając się rubaszką w progu chaty stanął. Raz dwa przegryzł bułkę drożdżową co mu wczorajszego dnia wieśma przyniosła, zimnym mlekiem popił i w drogę ku Puszczy ruszył. To jego pora była. Szarówka ledwo co brzaskiem liźnięta, granica między snem a jawą. Tu baśnie swoje znajdywał pod liśćmi paproci brzemiennymi rosą. W owej ciszy nienazwanej, wyszywanej pierwszymi, nieśmiałymi głosikami dziennych ptaków.
Mgła otarła się miłośnie cholewy wysokich butów, przytuliła się do kolan bajarza jak rozespany kot witający towarzysza wędrówek. I już miał Siniger z wiejskiej drogi na puszczańską ścieżkę skręcić, gdy zatrzymał się zdziwiony w pół kroku. W wilgotnej ciszy poranka usłyszał płacz. Żałosne kwilenie niemowlęcia zdało mi się równie nierealne jak świat przykryty mgłą. Bo skąd? Wprawdzie zimą urodził się kowalowi syn, ale teraz już chłopak głos miał tak donośny, że pół wsi na nogi stawiał, gdy matka nie dość szybko mu pierś podstawiła. Z kolei dziecię powite przez Tkaczkę odeszło tak cicho jak i na świat przyszło, nie zdążywszy nawet pierwszego oddechu chwycić. Czy to jego duch z matką rozstać się nie mógł i tkaczkę żałośnie wołał? Siniger ruszył w ślad za zdławionym kwileniem, przyspieszając, gdy na schodach karczmy koszyk wiklinowy ujrzał.
-O i masz tobie...-jęknął, pochylając się nad rozpaczającym zawiniątkiem. Spod sutych fałd wełnianego pledu spojrzały na niego dwa ślepka granatowe jak nocne niebo.
***
Żona karczmarza wzdychając i lamentując raz dwa malcem się zajęła, w pieluszki czyste zawijając. Teraz łkając, że jakiś potwór ostatni taką śliczną panieneczkę na zatracenie zostawił, zakrzątnęła się żywo mleko kozie w garnuszku podgrzewając. Karczmarz podrzuciwszy drew do kominka patrzył stropiony na Sinigera tulącego w ramionach maleńką znajdę. Jeszcze takiego kłopotu nie mieli. Kto dzieciaka na schody podrzucił, to się pewnie nigdy nie dowiedzą. Wozów tyle przejeżdża...Ot. Pozbył się ktoś bękarta i zadowolony.
-Niczego prócz wełnianego koca w koszyku nie było. -burknął. -Żadnego śladu po którym iść można...
-Jakby i był, to wyrodnym rodzicom nie godzi się dziecka oddawać! -fuknęła karczmarka. -U nas powinna zostać!
-Po moim trupie! -mężczyzna spojrzał na żonę wrogo. -Kto wie co to za nasienie. Może jaki pomiot bandycki albo i demoniczny bękart! Oczy czarne jak węgle ma. Diablica ani chybi małego czarta podrzuciła.
-Durnyś jak but. -powiedział cicho bajarz. -Nie czarne oczy ma a granatowe. I nie ważne z jakiej matki czy ojca się urodziła. Czy jej rodzice zbójami byli czy ofiarami ludzkiej niegodziwości. Tego nie wiemy i pewnie nie dowiemy się nigdy. Ale ona jest sobą. Nową, maleńką istotą która dopiero zacznie pisać swoją historię. Jaka będzie, to zależy od tych co ją wychowają.
-Wieśmę wezwać trzeba. Niechaj sprawdzi czy diabła w bachorze nie ma!
-Ano trzeba. -Siniger uśmiechnął się do pucatej buzi ledwo widocznej spod cieplutkiego pledu. Wiedział, że Margo zaraz pojawi się w karczmie. Czuł każdy jej krok, rosę opadającą z gałęzi na pospiesznie splecione warkocze. Słyszał zaspane szepty ptaków ścigające wieśmę na leśnej dróżce i trzepot serca zdyszanego biegiem. Słyszał śmiech ciepły, radosny co na jego wezwanie odpowiedział.
-Dziedzictwo jest jak przekleństwo! -karczmarz zmarszczył brwi spoglądając na uśpione niemowlę.
-Każdą klątwę można odwrócić a ja wiem, kto tego dokonać potrafi. -wieśma otworzyła drzwi karczmy, wpuściwszy przodem towarzyszącą jej Tkaczkę. -Matka.
-Ona nie jest rodzicielką tego dzieciaka! -warknął karczmarz.
-Jest matką. -Siniger wstał i ostrożnie podał Tkaczce śpiące niemowlę.
Nad karczmą wstało słońce. 



Autorem obrazu jest: http://alice-mason.com/

De finito moskito

$
0
0
Tuman pyłu wzniecony kopytami ciężkiego, potężnego wierzchowca osiadł na gospodarskich płotach flankujących drogę przez wieś. Chrzęst zbroi, brany początkowo za oznakę zbliżania się druciarza, wyłowił z ogrodów parę zaciekawionych głów.
-Znowu...-kobieta otarła wierzchem dłoni spocone czoło. Upał panował okrutny. Lato walczyło do upadłego, z uporem rozkapryszonego dziecka przypiekając suknię jesieni.
-Ano..-westchnęła druga, prostując grzbiet zgięty nad zagonem. Opierając się o trzonek motyki spojrzała za chrzęszczącym przez wieś rycerzem. -Ja to tylko czekam, kiedy on się zdenerwuje...-mruknęła bardziej w przestrzeń, niż do sąsiadki.
-Za leniwy na nerwy...
Rycerz zaś pędził. Przeleciał huraganem przez wieś i wpadł w kojący cień leśnej dróżki. Zbroja chrzęściła, wielkie kopyta dudniły ponurym werblem wieszczącym zagładę sielskiej sceny rozgrywającej się na polanie, ku której zmierzał zbrojny.
Margo pośliniła koniec grubej, lnianej nitki i mrużąc jedno oko starała się nawlec poczerniałą od śniedzi igłę. -Nie wierć się! -burknęła, gdy świat zafalował głębokim oddechem.
-Przecież się nie wiercę. -odpowiedź załaskotała ją urażoną godnością. -Mam przestać oddychać?!
Wieśma już nic nie rzekła. Popołudnie było zbyt piękne, by trawić je na kłótnię, w której i tak nikt by nie wygrał. Spłachetek spalonej trawy dookoła żałosnych szczątków drewutni wciąż przypominał o możliwych konsekwencjach zbyt gwałtowniej wymiany zdań z adwersarzem.
Umościła się więc tylko wygodniej w zgięciu potężnej, łuskowatej łapy i jęła nanizywać na nitkę kapelusze muchomorów.
-Będziesz to jadła? -wesołość łaskotała jeszcze bardziej niż urażona duma. -Pamiętasz co się stało, gdy wypiłaś wywar z bezwstydnika?
-Nie piłam żadnego wywaru! -oczywiście, że pamiętała. Pokraśniałe niczym polne maki policzki dobitnie pokazywały, że wieśma łże jak z nut. No cóż. Mało kto lubi się przyznawać do pewnych...hm...wypadków przy pracy.
-Jasne...-zadudnił powstrzymywany chichot. -To po co te muchomory?
-Kształtowanie przestrzeni medialnej, mój drogi. -Margo wstała i rozwiesiła wianuszek czerwonych kapeluszy między dwoma żerdziami tuż przed smoczym pyskiem. -Dmuchaj! Tylko z wyczuciem!
-To znaczy? -zielonozłote łuski zalśniły, gdy smok obrócił łeb w kierunku grzybów. Z jego nozdrzy uleciał biały kłaczek pary.
-To znaczy...-Margo zabrała się za kolejny kosz muchomorów -że ludzie oczekują pewnej dekoracji. Bez sowy, latającej miotły czy dzieciaków w klatce nie jestem wiarygodna!
-No skoro koniecznie chcesz dzieciaki...-parsknięcie przypaliło dolną girlandę czerwonych kapeluszy.
-Uważaj! -rozeźliła się wieśma. -Nie chcę dzieciaków. Chcę muchomory! Wyglądają ładniej i nie wrzeszczą.
Smok zarechotał gardłowo i przewrócił złotymi oczyma. Odkąd poznał Margo, doprowadzanie tej pchły do szewskiej pasji stało się jego ulubioną rozrywką.
-Ktoś jedzie. -kobieta z ulgą powitała rudawy tuman kurzu zmierzający w ich kierunku. -Chyba druciarz...
Rycerz pędził.
W pełnej zbroi, pod palącymi promieniami słońca czuł, że lada chwila wyzionie ducha walki. Pić mu się chciało okrutnie, pancerz uwierał a sama misja ratowania dziewicy nie wydawała się już tak ponętna jak w chłodnych, zamkowych murach. Gdy jednak zobaczył scenę rozgrywającą się na polanie ściągnął wodze wierzchowca, z siodła zeskoczył i chrzęszcząc okrutnie zbliżył się do chruśniaka otaczającego wieśmowe gospodarstwo. W dłoni trzymał kawałek pergaminu. Po żółtej barwie kartki i artystycznie wystrzępionych, nadpalonych brzegach, można było się domyślić iż ów pergamin jest nośnikiem nader niebezpiecznego zaklęcia. W istocie. Wystarczyło parę niezrozumiałych słów i sylwetkę wojownika przyoblekł błękitnawy nimb czaru.
-Stań! Smoku! -rycerz zadudnił pod opuszczoną przyłbicą, miecz w kierunku potwora wyciągając.
-Nie mogę. Grzyby suszę. -burknęło smoczysko. -Przyjdź później.
-Stań do walki, ty potworna, oślizła gadzino!
-Naprawdę jestem oślizły?! -złote ślepia z niepokojem spojrzały na Margo.
-A skądże. -wieśma uśmiechem dodała mu otuchy. -On cytuje „Samouczek błędnego rycerza dla zagubionych”. Z tego co pamiętam teraz powinno być „wywłoko z samego dna piekielnych czeluści!” -chwyciła kabłąk kosza i odeszła parę kroków, by przysiadłszy na przyzbie obserwować starcie z bezpiecznej perspektywy.
-Stań do walki! Wywłoko z samego dna piekielnych czeluści! -zadudnił rycerz.
-O. Faktycznie. -uradował się smok.
-Nie dosięgnie mnie ni twój kieł, ni pazur ni ogień plugawy!
-Zaraz tam plugawy. Myję zęby przecież....
Rycerz, najwyraźniej rozochocony bezruchem przeciwnika jak i wiarą w zaklęcie przybliżył się do nich na wyciągnięcie zbrojnego ramienia. -Giń! -ryknął, godząc mieczem w pierś potwora.
Smok puknął go pazurem w hełm. Człek stęknął cicho i runął na ziemię pociągając za sobą błękitnawą mgiełkę zaklęcia.
Margo zostawiwszy muchomory ukucnęła przy nieprzytomnym rycerzu. Z niemałym trudem uniosła mu przyłbicę. Przesunęła palcem po zbroi, zbierając na opuszek nieco błękitnej mgiełki. -”De finito moskito” -spojrzała na smoka. -Od tylu lat sprzedają je jako zaklęcie zabijające smoki. Chyba dlatego, że jesteś irytujący niemal tak jak komar!
-Niemal...-melancholijnie westchnął smok.


Obrazek znaleziony w internecie. Ktoś zna autora?

Zaklęcie miłosne

$
0
0
Nieczęsto się zdarzało, by drogą do wieśmowej chatki podążał tak wykwintny powóz. Gałęzie drzew specjalnie wyciągały zielonolistne palce, by choć na chwilę otrzeć się o nimb luksusu złoconych boków kolasy. Drapały lśniące rzeźby zdobiące dach, ciekawie zaglądały do środka, zza karminową, atłasową zasłonkę, gdzie szlachcianka z miną cierpiętnicy bardzo usiłowała utrzymać dystyngowany pion. Nie pomagały stosy jedwabnych poduszek ani kunszt woźnicy. Wraz z opuszczeniem głównego traktu powozem kolebało na boki tak silnie, że kobieta raz po raz musiała strzepywać puder osypujący się z ufryzowanej peruki na wytworną suknię. Klęła też upartą wieśmę na czym świat stoi, bo przecież gdyby ta zgodziła się odwiedzić szlachciankę w jej majątku, arystokratka nie musiałaby narażać się na niewygody podróży. Jednak wieśma była nieugięta i stanowczo acz grzecznie odpisała wielmożnej pani że owszem, może z nią porozmawiać i że owszem, może spróbować poradzić...ale pod warunkiem, że wielmożna pani pofatyguje tyłek do margosiowej chaty.
Tak się też stało. Szlachcianka rad niewola zapakowała się do wyściełanego poduszkami powozu i teraz właśnie bardzo, ale to bardzo czuła owe fatygowanie własnej sempiterny.
-To chyba tutaj...
Powozem szarpnęło raz jeszcze, gdy stangret zebrał lejce zatrzymując zaprzęg na skraju polany. Owo „chyba” nosiło w sobie tak duży ładunek niesmaku, że szlachcianka na moment przestała jęczeć i pomstować, za to odsłoniwszy okienko, ciekawie wyjrzała z powozu.
Obwiedzione zieloną kreską oczy spoczęły na chatce tonącej w brzozowej zieleni, nieufnie ześliznęły się po rozbrzęczanej pszczeliście, kwitnącej dzikiej jabłoni, by zatrzymać się na wychodku, przy którym właśnie rozgrywała się wiejska scenka rodzajowa.
-Głupie bydlę. -warczała drobna, warkoczysta niewiasta, próbując uratować z kozich zębów resztkę rolki papieru toaletowego. Koza ani myślała rozstawać się z egzotyczną, sprowadzoną z dalekiego Kitaju zdobyczą. Zapierała się kopytami i zezowała jakby to kujnąć rogiem równie zajadłego przeciwnika.
-Ekhem...-chrząknięcie stangreta wdarło się dysonansem w słodki obrazek. -Przepraszam, czy pani, panna, panienka...eee...wieśma? -pytanie chwilę przeskakiwało po udręczonej korze mózgowej służącego.
-Tak, a o co chodzi? -kobieta uniosła głowę prostując się na chwilę, co natychmiast wykorzystała koza wyrywając z drobnych dłoni szczątki papieru i umykając w puszczański cień. -Wracaj! Wracaj ty...ty...! -wieśma zachłysnęła się soczystością niewypowiedzianego epitetu i odetchnęła głęboko. Znowu nadchodził czas ilustrowanych tygodników dostarczanych przez Sektę Smutnego Grafomana.
-Moja pani była umówiona. -stangret z galanterią otworzył drzwiczki powozu, podając dłoń damie spowitej w błękitną chmurę sukni.
-Ach, więc zapraszam. -wieśma szerokim gestem wskazała drzwi domu, jednocześnie zastępując drogę woźnicy, postępującemu za szlachcianką. -Nie, mój dobry człowieku. -Margo potrafiła powiedzieć to w ten sposób, że adresat słów w panice zaczynał przeczesywać własne sumienie by się upewnić, czy aby na pewno jest dobry i czy dokładnie umył zęby po posiłku. -Nie, mój dobry człowieku. Twojej pani nic złego się nie stanie a ty pospaceruj sobie po lesie, tylko nie oddalaj się zbytnio, bo ścieżki potrafią płatać figle. A więc chciała się pani zemną widzieć. -wieśma wróciła spojrzeniem do przekraczającej próg arystokratki.
-Istotnie. -szlachcianka przytrzymała perukę zahaczającą o niską ościeżnicę i nieco niepewnie przysiadła na podsuniętym krześle. -Mam wielki problem i chciałam zapytać run, czemu w moim małżeństwie przestało się układać. -urękawicznioną dłoń sięgnęła po koronkową chusteczkę, dyskretnie osuszając wilgotne oczy.
-Przestało? -Margo zaparzyła dwa kubki herbaty, ukroiła parę plastrów drożdżówki i dopiero wtedy usiadła przy stole. -Czyli wcześniej wszystko było jak należy? -skubnęła kruszonkę, obserwując gościa spod przymkniętych powiek.
-Niby tak. -dama starał się ukryć zdenerwowanie. -No oświadczył mi się, powiedział, że kocha. Ożenił się ze mną. Przez pierwsze miesiące właściwie cały czas spędzaliśmy razem a potem...Potem. -przygryzła ząbkami karminowe usta. -Ja pani powiem, bo pani śmiać się nie będzie. Mam wrażenie, że w moim mężu dwie osoby mieszkają. Jakby go kto opętał. Czasem taki kochany jest, namiętny a czasem burczy tylko, z domu na całe dnie ucieka, by potem pełen skruchy wracać i znów być idealnym małżonkiem.
-Może ciężko mu kawalerskie życie porzucić? -wieśma wyjęła ze skrzyneczki lniany woreczek z runami, pieszczotliwie pogładziła palcami zgrzebny materiał.
-Nie, ja mu nie bronię na polowania jeździć, z przyjaciółmi dawnymi się spotykać. Nie zamykam go w domu, nie więżę. Chcę tylko, by mu z oczysk wilkiem nie patrzyło, by pod tymi słowami o miłości nie kryła się gorycz. Kobietą jestem. Czuję, że coś niedobrego się dzieje. -nic nie zostało z dumnej arystokratki, dziewczyna siedząca na krześle w margosiowej kuchni, przypominała kłębek nieszczęścia i daleko jej było do wielkopańskich grymasów.
-No to zobaczymy...-runy rozbiegły się po stole, zawirowały, roztańczyły niespokojnie. Margo spojrzała na kamienie, potem na szlachciankę. Coś było nie tak, jak być powinno. Rzeczywistość plątała się w niejasną historię. Umykała prawdzie niczym spłoszony królik. -On nie powinien w ogóle zaistnieć w twoim życiu. -wieśma ściągnęła brwi. -Wasze ścieżki są tak odległe od siebie, że zastanawiałabym się, czy jest możliwe jakiekolwiek porozumienie a co dopiero uczucie tak silne jak miłość. Mówisz, że nie trzymasz go w klatce? -spojrzenie zielonych oczu wpiło się w pobladłą szlachciankę. -Runy mówią co innego. Jeśli naprawdę chcesz mojej pomocy, powiedz mi, co skłoniło tego młodzieńca do oświadczyn.
-Podobał mi się okrutnie. -wyszeptała, mnąc w dłoniach mokrą chusteczkę. -Choć robiłam wszystko, by zwrócić jego uwagę, zupełnie obojętny pozostawał a ja szlochałam nocami w poduszkę, bo miłość chwyciła mnie w swoje sidła i ani myślała wypuścić. W końcu, z całej tej desperacji do wróżki pojechałam. Do Stolicy. Powiedziała mi, jak czar na ukochanego rzucić, by wzajemność obudzić w jego sercu. Zrobiłam wszystko co kazała. Podczas pełni księżyca dwie gałązki mirtu związałam swoim włosem i jego, który potajemnie udało mi się zdobyć. Wszystko zawinęłam w kawałek płótna posażnego i u progu domu zakopałam. I czar skuteczny się okazał. Nie minęły trzy dni a mój ukochany miłość wieczną mi poprzysiągł i zaręczynowy pierścionek na palce włożył. Tylko potem...
-Tylko potem zdarzało się coraz częściej, że nieobecnym wzrokiem po domu wodził, jakby zastanawiając się, co u diaska robi w tym miejscu. I uciekał i słowem przykrym rzucił. Tak?
Szlachcianka smętnie pokiwała głową.
-Boś związała go czarem ze sobą ale tylko na powierzchni samej. Oszukałaś jego świadomość, omotałaś zmysły ale gdzieś tam, głęboko, tam gdzie miłość rodzić się powinna pustka jest. I on to czuje. Wie, że coś jest nie tak, ale nie potrafi tego myślą ogarnąć. I miota się sam ze sobą do ładu dojść nie mogąc. Bo kocha i jednocześnie nienawidzi tej miłości.
-Więc co mam zrobić? Jak silniejszy czar rzucić?
-Nie ma silniejszego czaru. -warknęła wieśma, zbierając runy do woreczka. -Nie dość ci tego co narobiłaś? Nie można wgryźć się bezkarnie w czyjeś życie. Niewolnika masz, nie męża umiłowanego. Spal zawiniątko z mirtem. Zwróć wolną wolę temu nieszczęśnikowi.
-Ale on wtedy odejdzie...
-Najprawdopodobniej.
-Nie takiej rady oczekiwałam. -szlachcianka zbladła jeszcze bardziej, wstała, nieomal krzesła nie wywracając.
-Miałam ci pomóc a nie spełniać twoje oczekiwania. Innej rady nie dostaniesz. Spal mirt, rozpleć zaklęcie a uwolnisz i siebie i jego.
-Pomyślę. Ile mam ci zapłacić? -dama nie patrząc na wieśmę sięgnęła do sakiewki.
-Nic. Koza właśnie kończy zjadać poduszki z twojego powozu. -Margo zerknęła przez okienko. -Potraktuję to jako zapłatę w naturze. - I pamiętaj. -dodała. -W tym małżeństwie szczęścia nie doświadczysz. Jednak gdy znajdziesz w sobie dość siły, by pozwolić odejść temu, dla którego nie ma przy tobie miejsca, może spotkasz na swej drodze prawdziwe uczucie. Takie, co same magię w sobie nosi i tej wiedźmowej nie potrzebuje. 


Obraz pochodzi z galerii: http://escume.deviantart.com/

Smoczna kuchnia - czyli "Warczący serek"

$
0
0

-Czemu na mnie warczysz? -brwi Margo zbiegły się niebezpiecznie a piegowaty nos zmarszczył się w zapowiedzi wieśmiej irytacji. Spojrzała spod oka na kramarza.
-Wcale nie warczę! -oburzył się właściciel straganu. -Powiedziałem AGAR!
-I znowu! -zaperzyła się kobieta.
-Agar. -kramarz pomachał woreczkiem. -To jest to o co mnie pytałaś. Zamiast żelatyny!
Żelatynę też miał na swoim straganie. I proszek do pieczenia. Właściwie miał wszystko, poczynając od suszonych ananasów a kończąc na kandyzowanej szarańczy. Problem nie tkwił w asortymencie a w samej istocie kramu, który będąc tworem międzywymiarowym miał tendencję do dematerializowania się w połowie transakcji. Nie żeby kupiec umyślnie zwiewał z gotówką pozostawiając klienta z pustą sakiewką i brakiem zakupów. Po prostu wystarczyła nagła zmiana pola energetycznego, lekki wietrzyk wiejący od zaklętego zamku czy też namiętne igraszki pary elfów a już stragan znikał z cichym pyknięciem, by pojawić się na dachu czyjegoś domu czy też przed nosem bardzo zdziwionego wielbłąda. W pobliżu Prastarej Puszczy niemal cały czas iskrzył i migotał, więc wieśma dokonywała zakupów bardzo pospiesznie, odhaczając kolejne pozycje z zawczasu przygotowanej listy. -Płatki drożdżowe, prażona cebulka, mleko owsiane...i daj mi proszę jeszcze słoik z tornadem średniej mocy.
-Jednorazowym? -kramarz sięgnął po klucz by otworzyć pancerny sejf w którym cichutko pobrzękiwały słoje z rozszalałą mgłą.
-Tak. Wolę nie zostawiać go na półce. -wieśma włożyła do kosza ostatni sprawunek. -Smok machnie ogonem i ani się obejrzę a będę musiała szukać żółtej drogi. -dodała i poczekawszy aż stragan zawieszony nad trawą jej ogródka rozwieje się w nicość, wróciła do domu stawiając zakupy na stole.
-O! Migdały... -zainteresował się Smok, zerkając do koszyka. -Będziesz coś piec?
-No nie do końca...-Margo odmierzyła szklankę migdałów i zalawszy je wodą odstawiła na chwilę do napęcznienia. Miała szczęście. Tym razem udało jej się kupić takie bez skórki, więc uniknęła całego procesu obierania (migdały należy wtedy sparzyć wrzątkiem i gdy odrobinę nasiąkną obrać z łuszczącej się łupinki).
-To już uczciwego mleka nie mamy? -złote ślepie nieufnie spojrzało na kubek wypełniony do połowy gorącą wodą, w której wieśma rozpuszczała czubatą łyżkę owsianego mleka.
-Mamy. Ale dziś robię eksperyment. -Margo odstawiła mleko obok migdałów i zabrała się za wyciskanie cytryny (1/4 szklanki).
-Byle nie na mnie! -Smok udał, że zupełnie przestał się interesować poczynaniami wieśmy i wsadził nos w księgę. Po jednym z eksperymentów nad miodem z kwiatu paproci, jego łuski zrobiły się tęczowe i przez cały tydzień musiał znosić powłóczyste spojrzenia młodzieńców w obcisłych trykotach. Zdecydowanie nie miał ochoty na kolejne tego typu niespodzianki.
-Ależ oczywiście, oczywiście. -skwapliwie przytaknęła wieśma, odkręcając słoik z tornadem i wsypując do niego odsączone migdały.
-Ej! Co robisz z moimi migdałami!?
Migdały zawirowały w opętańczym tańcu i łącząc się z dolewanym mlekiem stopniowo zamieniały się w migdałowy krem. -Mielę je. -wyjaśniła Margo, dodając do zbyt gęstej masy odrobinę wody (niecała szklanka), sok z cytryny, 3-4 łyżeczki płatków drożdżowych, tyleż samo agaru i łyżkę prażonej cebulki.
-Z cebulą?! -jęknął Smok. -Migdały...z cebulą...?! Co to ma być?!
-Ser. -wieśmia poczekała aż tornado wyszumi się do końca i przelała półpłynną zawartość słoika do małego rondelka ustawionego na rozgrzanym piecu. Dosypała trochę soli, pieprzu ziołowego (zestaw przypraw dowolny, co kto lubi) i sięgnąwszy po łyżkę mieszała masę do momentu solidnego zgęstnienia. (około 4 minuty)
-Słuchaj...-w glosie Smoka zabrzmiały błagalne nuty. -Przestałem pożerać dziewice, nie poluję już na krowy. Zostawiłem w spokoju owce. To naprawdę wiele jak na smoka...Nie mogłaś przynajmniej migdałów zostawić w spokoju?
-Masz jeszcze rodzynki.
-Jasne. Zanim nie zrobisz z nich pasztetu albo gulaszu.
-Marudzisz. Poczekaj aż ser stężeje, spróbujesz i wtedy będziesz się wypowiadał. -Margo przełożyła serek do zwilżonej wodą, silikonowej foremki (również kupionej w międzywymiarowym sklepie) i zaniosła ją do komórki, gdzie miała podręczną lodówkę zaopatrywaną w bryły lodu wprost z bieguna (o tym w zupełnie innej bajce).
-Nie mam zamiaru brać udziału w twoich eksperymentach. -burknął Smok. -Potem ani się obejrzysz a zaczynasz świecić albo wyrastają ci skrzydła...
-Ty już masz skrzydła. -zauważyła Margo, podsuwając Smokowi miseczkę kandyzowanego imbiru.

Ale oczywiście wziął. A ser bardzo mu smakował. Zwłaszcza, że Margo powiedziała mu, iż taki serek można też zrobić w słodkiej wersji
ps. do słodkiej nie dajemy płatków drożdżowych i „słonych składników" oczywiście. Przepysznie smakuje z syropem z agawy i odrobiną mleka kokosowego. W obu wersjach agar można zastąpić zwykłą żelatyną.


Przepowiednia. część1

$
0
0
Pierwsza, wiosenna burza rozpętała się nagle, porywając świat w szalony taniec żywiołów. Wiatr zakręcił młynka koronami drzew, wstrząsnął gałęźmi niczym niedźwiedź strząsający z grzbietu kurz zimowego snu, zagwizdał przeciągle. Nawałnica skoczyła do jego stóp z rozradowanym uśmiechem wiernego psa. I już śmignęła za błyskawicą, już aportowała piorun za piorunem, chłostała falami deszczu z sino-granatowych, ciężkich chmur.
Margolota lubiła burzę, ale prawdę mówiąc najbardziej lubiła ją w ciepłym zaciszu własnej chatki. Teraz, skulona pod smoczym skrzydłem podskakiwała z cichym okrzykiem, gdy tylko jakiś grom nieco bliżej kotlinki uderzył. Smok ze stoickiem spokojem znosił zarówno dzikie podrygiwania wieśmy jak i strumienie deszczu spływające po łuskowatym grzbiecie. Wtulony w ścianę skalistego jaru patrzył tylko, czy aby za bardzo nie wzbiera potok płynący dnem parowu i cierpliwie czekał na koniec burzy co im podróż do miasta przerwała. Wprawdzie ostrzegał Margo, mówił, że powietrze dziwnie ciężkie i nieruchome lepi się do ziemi i pewnie burza będzie, ale wieśma jak to wieśma. Uparła się i już. Teraz miał w kąciku paszczy ironiczne „A nie mówiłem”, jednak uznawszy to za kopanie leżącego, powstrzymał się od zgryźliwego komentarza i dzielnie mókł w ulewnym deszczu parząc tylko, by Margolocie woda za kołnierz nie leciała. Zresztą, wiosenna burza umknęła równie nagle jak się pojawiła, pozostawiając po sobie ozonowy zapach świeżej, mokrej trawy i rozmiękłej ziemi.
-Nic nie mów. -fuknęła wieśma wysuwając piegowaty nos spod smoczego skrzydła. -Myślałam, że zdążymy do zamku przez deszczem.
-Nie myl mnie ze smokiem wyścigowym, moja panno. -rozprostował zdrętwiałe skrzydła. -Ja latam wyłącznie rekreacyjnie. -poczekał aż wieśma usadowiła się na jego grzbiecie i starając się nie zwracać uwagi na jęki Margo, której suknia przemokła od mokrego, smoczego grzbietu, powolutku wzbił się w powietrze.
Choć do zamku przybyli późnym wieczorem, musiano ich niecierpliwie wypatrywać, bo gdy tylko pazurzaste łapy smoka dotknęły dziedzińca oświetlonego blaskiem pochodni, już wrota książęcej siedziby otworzyły się na oścież. Księżna zbiegła z marmurowych schodów i z gracją unosząc szeleszczący brokat sukni, przeskakiwała kałuże sunąc na spotkanie wyczekiwanych gości. -Tak bardzo się bałam, że nie przybędziecie...-szlochała, ocierając oczy jedwabną chustką. -Ta okropna burza! To Bogowie sprzysięgli się przeciw mojemu syneczkowi!
-Raczej przeciw mojemu zadkowi...-mruknęła wieśma na tyle jednak cicho, że tylko Smok ją usłyszał. Zimno jej było, mokro i nieprzyjemnie. Marzyła teraz tylko o gorącej kąpieli i kubku herbaty z malinowym sokiem ale sądząc po minie Księżnej, wszelkiego rodzaju życzenia musiały poczekać.
-Wiesz, mogę chuchnąć i wysuszyć...-zadudnił jej w głowie cień smoczego chichotu. Prychnęła tylko jak rozeźlona kotka i poszła za Księżną starając się nie zaplątać w mokre fałdy sukni.
***
Komnata młodego księcia wyglądała jak obraz wycięty z baśni o podróżach Sindbada. Na olbrzymim, dębowym biurku piętrzyły się stosy map i dzienników okrętowych, obok globusa umocowano złoty drążek na którym przysypiała znudzona papuga. Półki zapełniały futerały z lunetami i przyrządy do kreślenia map, księgi i atlasy. Na ścianach powieszono obrazy przedstawiające najdalsze zakątki świata i fantastyczna stwory czające się w głębinach. Nawet książęce łoże miało kształt kapitańskiej koi. Tylko młodzieniec leżący nieruchomo w atłasowej pościeli nie wyglądał na wilka morskiego. Blade, zapadnięte policzki, sine cienie zarysowane pod linią rzęs, bezwładne, białe jak śnieg dłonie spoczywające na kołdrze spowijały młodego księcia w cichą mgłę szarości na krawędzi światów.
-Nikt nie potrafi go obudzić. -szlochała księżna. -Wzywaliśmy medyków ze wszystkich stron królestwa. Okadzali go ziołami, odczyniali uroki, śpiewali pieśni i modlili się do bogów. Nic. Nie wiem co jeszcze mogę zrobić...
-Przygotować mi gorąca kąpiel i herbatę z malinami. -wieśma nie bacząc na sfatygowaną suknię, przysiadła na skraju łoża. -Twoje biadolenie nic tu nie pomoże. Lepiej służbie wydaj polecenie by Smokowi strawę podali i grzane wino przynieśli. Młody książę jest daleko stąd i chwilę potrwa nim namówię go do powrotu. -położyła dłoń na czole uśpionego młodzieńca.
-Pani? -Smok z galanterią wskazał księżnej drzwi. -Margolota dobrze wie co robi. -powiedział uspokajająco, choć w głębi smoczej duszy zastanawiał się czy aby na pewno.



Autorem obrazu jest Branko Zivkovic

Przepowiednia. część II

$
0
0
Morski wiatr chłodził policzki rozgrzane ostrym, południowym słońcem, dźwięczał delfinim śmiechem szarobłękitnego stada raz po raz wyskakującego nad wodę poszarpaną pienistymi grzywami. Statek mknął po falach zdając się ledwie muskać powierzchnię malachitowego morza.
-Moja matka cię tu przysłała. Prawda? -w pełnym życia, ogorzałym młodzieńcu z trudem można było rozpoznać blady cień książęcego syna. Ręce splótł na piersi widocznej spod rozchełstanej koszuli, kasztanowe oczy patrzyły na wieśmę wyzywająco. -Nie wrócę tam. Nigdy w życiu! -warknął przez zaciśnięte usta.
-Pięknie tu. -Margo zdawała się nie dostrzegać gniewu młodzieńca. -Nie każdy potrafi wykreować tak barwny świat i w dodatku tchnąć w niego życie.
-Eee...dziękuję...-słowa wieśmy mile połechtały dumę księcia. -Tam, na horyzoncie są wyspy koralowe. -porzuciwszy butną pozę przechylił się przez reling, wskazując dłonią na linię styku morza z miękką bladością nieba. -Dopłyniemy tam za dwa dni.
-W świecie który porzuciłeś też są wyspy koralowe.
-Nie dla mnie. -młodzieniec spochmurniał. -Matka wierzy w przepowiednię wróżki i nie pozwala mi opuszczać zamku. Nawet nasze ogrody są dla mnie zamknięte. -książę wbił wzrok w horyzont. -Dlatego nigdy tam nie wrócę. Rozumiesz?
-Twoje ciało potrzebuję cię, by żyć. -wieśma położyła dłoń na ręce młodzieńca. -Jeśli ono wyda ostatnie tchnienie, ten świat też przestanie istnieć. Zaufaj mi. Wróć a ja porozmawiam z twoją matką.
-Próbowałem jej tłumaczyć. To nic nie da.
-Ale ty nie jesteś wieśmą...
***
Drzwi do komnaty w której przebywała Księżna ze Smokiem otworzyły się mało delikatnie, odłupując pas złoconej sztukaterii i zostawiając nieładną dziurę w jedwabiu okrywającym ścianę. -Książę chętnie napije się gorącego rosołu. -powiedziała Margo, jak gdyby nigdy nic siadając w jednym z foteli. -Pozwoliłam sobie wydać służbie odpowiednie polecenia. -coś w głosie wieśmy sprawiło, że Księżna która już zrywała się z miejsca by gnać do pokoju syna, zatrzymała się w pół gestu i niepewnie spojrzała na kobietę. -Jak? Jak udało ci się tego dokonać?
-Najpierw proszę odpowiedzieć na jedno pytanie. -zielone oczy pociemniały gniewem. -O jakiej przepowiedni mówił Książę?
-Przepowiedni? Z pewnością chodziło mu o tą wygłoszoną przez jedną z wróżek w dniu jego narodzin. Zgodnie ze zwyczajem..
-Tak, znam ten zwyczaj.
-No więc jedna z wróżek przepowiedziała mojemu syneczkowi, że zostanie wielkim odkrywcą i nie dane mu będzie umrzeć w rodzinnym zamku. Postanowiliśmy więc z mężem, że młody książę nigdy nie opuści progów domu i tym samym nigdy nie podda się śmierci.
-Chroniąc przez śmiercią pogrzebaliście go za życia. -powiedział cicho Smok, odstawiając pusty kielich. -Zamknęliście dziecko w klatce własnych lęków.
-A on otworzył wrota do innego świata i uciekł...-dodała Margo. -Nie zatrzymam go tu siłą. Jedyne co możesz zrobić, by zakotwiczył się w tej rzeczywistości, to pozwolić mu realizować marzenia.
-Ale wtedy umrze! -jęknęła Księżna, zaciskając dłonie na podłokietnikach.
-A teraz żyje? -zapytał Smok.
***
Morski wiatr chłodził policzki rozgrzane ostrym, południowym słońcem, dźwięczał delfinim śmiechem szarobłękitnego stada raz po raz wyskakującego nad wodę poszarpaną pienistymi grzywami. Statek mknął po falach zdając się ledwie muskać powierzchnię malachitowego morza. Młody Książę przesłonił oczy ręką i zapatrzył się w linie horyzontu. Gdzieś tam były wyspy koralowe...


Obraz to kadr z filmu "Opowieści z Narni: Podróż Wędrowca do Świtu"

Smoczna kuchnia - czyli "Terapia zajęciowa".

$
0
0

Wieśmę nosiło. Dosłownie i w przenośni. Może to wiosna skrzydeł jej dodała a może wieśmy tak po prostu mają, że od czasu do czasu łapią nadmiar energii tak, jak niektórzy łapią katar.
Kręciła się po chatce próbując uziemić zapał twórczy w odkurzaniu półek i przestawianiu bibelotów z miejsca na miejsce.
-Ty mówić jej siad! -dżin z nieco zielonkawą twarzą wynurzył się z lampy i spojrzał żałośnie na Smoka pogrążonego w lekturze. -Ja zaraz wypuścić wielkiego ptaka!
-Nono! Bez takich! -fuknęła wieśma, omiatając dżina miotełką do kurzu.
-On mówi o pawiu. -Smok uniósł ślepia znad gazety. -I w sumie faktycznie mogłabyś już zostawić jego lampę w spokoju. Biedak choroby morskiej dostaje od tego kołysania.
-To co mam robić?
-No nie wiem...może wymieszaj mak z kaszą i przebieraj. Ponoć taka terapia działa cuda. Albo układaj rogalik z bułki tartej...Nie! Czekaj! Stój! -Smok zakrztusił się tłumiąc śmiech, gdy mała furia ruszyła na niego z groźnym błyskiem w oku. -Pierogi zrób! To idealne zajęcie na nerwicę palców. A poza tym jestem głodny. -złote ślepia błysnęły niewinnie. -Nawet kasza z wczoraj została...
-Koszerna? -zapytał dżin, nieco mocniej wychylając się z lampy.
-Nie, gryczana.-burknęła wieśma, ale odłożywszy miotełkę z piórek poszła do komórki po mąkę i ser.
-I proszę bardzo. -Smok mrugnął do dżina. -Chcesz babę uspokoić, do garów ją postaw.
-Słyszałam!
Powiało grozą. Smok obierający cebulę o mało nie uciął sobie pazura a dżin bąknął coś o dalszej nauce języka i zaszył się w bezpiecznym wnętrzu swojej lampy.
-Jeszcze chwila a chałę będziesz miał a nie pierogi. -fuknęła Margo, odmierzając na stolnicę trzy szklanki mąki. -Zobaczysz. Pójdę elfom gotować! -zagroziła, robiąc w białym kopczyku dołek i wlewając do niego dwie łyżki oleju. -Albo krasnoludom...-dodała do mąki pół łyżki soli i czekając aż w rondelku zagotuje się woda, kontynuowała posępny monolog. Smok wolał się nie odzywać i potulnie podsmażał cebulkę na niewielkiej ilości oleju.
-Oni docenią mój kunszt kulinarny!
-Ależ ja właśnie doceniam! -bąknęło Smoczysko z trudem kryjąc uśmiech cisnący się na rozradowany pysk. -Tylko ty jakoś nie jesteś w nastroju do odbioru komplementów.
-Jasne. -Margo odmierzyła kubek wrzątku i zalała nim mąkę zmieszaną z olejem i solą. Smok tymczasem dodał cebulkę do ugotowanej, zimnej kaszy gryczanej i całość zagniótł z białym serem doprawiając do smaku solą i pieprzem ziołowym (mniej więcej na 3 części kaszy jedna część białego sera).
-To niby komplement jest?! Że nad garami mam stać?! -wykrzykniki zawisły pod powałą i patrzyły oskarżycielsko na Smoka. Wieśma zaś przemieszała zaparzoną mąkę drewnianą łyżką i gdy całość nieco przestygła zabrała się do zagniatania dłońmi elastycznego ciasta.
-No ba! To dowód największego zaufania! Czy zdajesz sobie sprawę jaką mam traumę kulinarną po tym baranie nadzianym siarką? Byle kogo do garów nie puszczę...
Wieśma już otworzyła usta by rzucić jakąś celną ripostę ale parsknęła tylko udając, że nadal się gniewa.
A pierogi wyszły jak zawsze przepyszne. Napełnione farszem gryczano serowym, polane przyrumienioną cebulką były delikatne jak puch i znikły z talerzy w iście magiczny sposób.

Ps. Ciasto wykonane według tego przepisu nie klei się do stołu i podczas wałkowania nie trzeba podsypywać go mąką. Gotuje się je około 5-8 minut w wodzie bez dodatku soli. Podaje z przysmażoną cebulką 


Zapowiedź

$
0
0
Kochani.
Począwszy od jutrzejszego ranka, przez 6 dni będziecie mogli towarzyszyć Margolocie w wyprawie, której konsekwencji nawet ja sama nie potrafiłam przewidzieć, nim nie postawiłam kropki po ostatnim zdaniu. To nie ja prowadziłam wieśmę...to świat kreował się gdzieś poza moją świadomością, a ja jedynie przelewałam go na metaforyczny papier.
Dziś chciałam przedstawić Wam film, który stał się iskrą, od której zapłonęło ognisko tej opowieści.


 

Zatruty atrament __część1__

$
0
0
Mokry atrament splamił palce mnące papier, gdy kolejna zgnieciona kartka upadła na podłogę. Opowieść umierała a pisarz bezskutecznie próbował chwytać natchnienie w sidła umysłu. Nic z tego. Słowa nie słuchały. Wymykały się, przeciekały przez palce, znacząc pergamin kleksami zbyt mocno przyciśniętego pióra. Bajarz przegrywał, raz po raz oddając podłodze pokreślone kartki swojej klęski. Przegrywał od momentu, gdy to nie jemu przypadł medalion z malachitu i nie on otrzymał tytuł Nadwornego Bajarza. Zdawać by się mogło, że jego talent zastygł wraz z wymuszonym uśmiechem w tej właśnie chwili, gdy gratulował wygranej swemu przyjacielowi. Może to była zwykła zazdrość a może stracone nadzieje na sukces? Tak długo pracował, tak bardzo się starał by wygrać, że teraz wszystko co osiągnął do tej pory zbladło i zdawało się zupełnie nieważne. Nie chciał pisać dla rozwydrzanej dzieciarni ani dla rozmarzonych podlotków. Irytowały go zaproszenia na otwarcia bibliotek i prośby o autograf. Chciał być najlepszy! Chciał napisać Baśń Idealną...i strącić Sinigera z piedestału Nadwornego Bajarza. I dokona tego. Tak...Niech tylko wróci natchnienie!
Kolejny pomysł rozbiegł się ze złośliwym chichotem nim pisarz zdążył nakreślić jedno zdanie.
-A bodaj cię...! -bajarz zaklął, gdy pęknięta stalówka wyrwała w pergaminie ranę poczerniałą inkaustem. -Oddałbym wszystko, byleby napisać...-słowa zamarły na krawędzi stężałych warg, gdy nagły chłód liznął kark bajarza, mrocznym skrzydłem zasnuwając pokój. Słoneczny blask sączący się przez okna znikł, niczym płomień świecy zgaszony podmuchem lodowatego wiatru
-Wszystko? -kobieta otoczona czarną mgłą sukni zdawała się płynąć tuż nad podłogą. Sunęła w stronę mężczyzny, miękko zagarniając pod kruczą pelerynę ostatnie iskry światła.
-Kim jesteś? -bajarz z lękiem spojrzał w czarne oczy kobiety, dwie studnie nieskończoności w idealnie pięknej, alabastrowej twarzy.
-Kimś, kto jest władny spełnić twoje marzenia. -koralowe usta rozchyliły się w chłodnym uśmiechu, gdy nieznajoma pochyliła się nad stołem, uważnie studiując ostatni z pokreślonych pergaminów. Opuszek białego niczym śnieg palca delikatnie dotknął złamanej stalówki. -Kimś, kto może ci pomóc...-lodowaty szept niósł ze sobą obietnicę raju tak bliskiego ziszczenia, że bajarz nie zauważył iż ów raj spowija mrok równie głęboki co bezdenne otchłanie piekła. -Napiszesz Baśń, jakiej jeszcze nie było na świecie. Skończenie idealną, zachwycającą...Staniesz się sławny...-pióro scaliło się w jednym, krótkim rozbłysku srebrnego światła. -W zamian dasz mi Sinigera.
-Sinigera? -w głosie bajarza, prócz zdumienia można było wyczuć bezbrzeżną ulgę. Chciała Sinigera? Nie jego duszy, nie krwi? Nie pierwszego syna czy ostatniej córki? Czemu?! -cień zazdrości starł się z rozkoszną wizją świata pozbawionego najgroźniejszego rywala i przegrał. Bajarz nie miał najmniejszej ochoty poświęcać jakiejkolwiek części siebie czy swojej rodziny w zamian za powrót natchnienia.
-Napiszesz baśń. Dzisiaj. -nieznajoma ujęła pióro w palce i wcisnęła je w dłoń bajarza. Było lodowate a jednocześnie promieniowało dziwnym, irracjonalnym gorącem. -Tym atramentem. -stalówka zanurzyła się w buteleczce uformowanej z czarnej mgły. Inkaust lśnił księżycowo, przelewał się oleiście niczym żywa istota zamknięta w filigranie ze szkła. -Jeszcze dziś zapieczętujesz pergamin i przekażesz go kurierowi. Ma dostarczyć ją dla Sinigera do jutrzejszego wieczora. To wszystko.
-Co się z nim stanie? Czemu przyszłaś do mnie? Mogłaś pojawić się w jego wiosce...-mężczyzna przełknął ślinę przez gardło ściśnięte resztkami sumienia.
-Chcesz zostać sławnym bajarzem? To jest cena. Możesz ją zapłacić i zrealizować swoje marzenia, lub nadal tkwić nad pustą kartą pergaminu, bezskutecznie szukając magii słów. -kobieta uśmiechnęła się tryumfalnie, gdy pióro zaczęło kreślić na kartce pierwsze słowa baśni.
Pisał. Pióro tańczyło po pergaminie jak zaczarowane. Myśli wirowały, szalały, tworząc obrazy krain o jakich dotychczas nie miał pojęcia. Moc opowieści wsiąkała w papier atramentową ścieżką, wgryzała się magią kreacji baśni, jakiej jeszcze nikt, nigdy nie napisał. Pochylony nad kartką bajarz nie zauważył nawet, że nieznajoma zniknęła, że słoneczne światło znowu sączy się ciepłymi cętkami przez gęsto tkaną firankę. Pisał...
***
-Do mnie? -Siniger stał na progu chaty i ze zdziwieniem patrzył to na zapieczętowany pergamin to na pokwitowanie podsuwane mu niemal pod sam nos przez zmęczonego kuriera.
-Podpisuj człowieku. -kurier niecierpliwie puknął ołówkiem w kartkę. -Noc zaraz zapadnie a ja jeszcze szkapę oporządzić muszę. Ciemno się robi, do karczmy mi śpieszno.
Dopiero gdy sylwetka jeźdźca znikła w mroku połykającym wiejską drogę, bajarz zamknął drzwi i opierając się plecami o futrynę, w zamyśleniu spojrzał na zwinięty pergamin. Owszem, zdarzało się, że zniecierpliwiony Władca przysyłał mu pismo wzywające go do Stolicy, ale na na pieczęci nie było wizerunku korony. Odciśnięto na niej herb z sygnetu jaki zwykł nosić przyjaciel Sinigera. Dziwne...
Podchodząc do świecy stojącej na stole rozłamał pieczęć i rozwinął pergamin. To była baśń...


Autorem ilustracji jest Michael Whelan.

__część2__

$
0
0
Mleko przelało się spienioną strugą na gorącą płytę. Ostry swąd spalenizny sprawił, że Smok podniósł głowę znad książki i spojrzał zdziwiony w kierunku stojącej przy piecu wieśmiy. Już samo to, że pozwoliła mleku na ucieczkę było niezwykłe, ale gdyby tego było mało, to teraz nawet nie drgnęła.
-Kipi. Nie widzisz? -zerwał się z krzesła i przeniósłszy rondelek na chłodniejszą część pieca otworzył drzwi by wywietrzyć gryzący dym.
-Coś niedobrego stało się z Sinigerem. -Margolota zacisnęła dłonie na relingu obiegającym piec. -Muszę to sprawdzić. Natychmiast.
-Musimy to sprawdzić. -Smokowi wystarczyło jedno spojrzenie w zielone oczy, by nie zadawać więcej pytań. Ruszył do sieni by za chwilę zagłębić łapy w trawie pokrytej wieczorną rosą. Powietrze wokół niego zafalowało, zawinęło na bokach niczym firanka szarpnięta podmuchem wiatru szalejącego między dwoma wymiarami i ucichło, chowając się pod szeroko rozpostartymi skrzydłami.
-Tak będzie szybciej. -poczekał, aż wieśma wdrapie się na łuskowaty grzbiet i miękko oderwał się od ziemi. Margolota może i miała czasem dziwne pomysły, ale jeśli twierdziła, że bajarzowi coś zagraża, należało to sprawdzić natychmiast. Zwłaszcza, że jej niewieści niepokój wygrał z zamiłowaniem do gotowania...
***
Dom Sinigera był cichy i ciemny. Nawet najmniejszy blask nie rozświetlał okien, na które kładł się głęboki cień nadchodzącej nocy. Smok zapalił świecę i rozejrzał się po pustej izbie. Piec wystygł, jakby nikt nawet nie próbował przygotowywać na nim kolacji, torba jaką bajarz zwykł zabierać na swoje wyprawy leżała spokojnie na zydelku przy drzwiach, tuż obok kołka na którym wisiał podróżny płaszcz z kapturem. Widać było, że mężczyzna ani myślał o nocnych wycieczkach. A jednak nie było go. Bardzo go nie było.
-Nie ma go. -Margo przygryzła opuszek palca, próbując uspokoić rozbiegane myśli.
-Tego nie pisał Siniger. -Smok podniósł pergamin leżący na stole i przyjrzał się złamanej pieczęci. -Musiano mu to dostarczyć wieczorną pocztą.
-List? -wieśma porzuciła bezowocne przygryzanie palca. -Może Władca go wezwał? -bąknęła niepewnie dobrze wiedząc, że to nie była prawda. Siniger nie pojechałby do Stolicy bez pożegnania.
-To nie jest list. To pułapka. -złote oczy stężały, wpatrując się w atramentowe meandry liter. -Baśń będąca drzwiami do podziemnego świata.
-Ale kto by chciał uczynić krzywdę bajarzowi? -Margo sięgnęła po pergamin gotowa podążyć za Sinigerem bez względu na to, w jaką matnię wpadł i gdzie teraz przebywał. Był potrzebny tutaj. Stanowił część Puszczy, wsi, stanowił część...samej wieśmy. Jednak nim palce kobiety dotknęły kartki, ścieg atramentu rozfalował się tracąc linię zdań, rozpłynął biegnąc cieniutkimi niteczkami zalewając czernią całą powierzchnię pergaminu. Tam gdzie dotarł, papier zamieniał się w popiół, opadający suchymi płatkami na podłogę u stóp Margoloty.
-Nie ważne kto chciał go skrzywdzić. -Smok starł z dłoni wieśmy cień spopielonej kartki. -I jakie pobudki nim kierowały. Tą częścią historii zajmą się siły jakim nie musimy pomagać ani wskazywać kierunku. Ty po prostu ruszysz tam, gdzie on.
***
-Nie zdejmuj kaptura. Osłoni twój blask przed istotami, jakich lepiej nie wydobywać z mroku. Przejdź niezauważona, cicha. Nie dotykaj drzew rosnących w podziemnym świecie ani dłonią ani nawet rąbkiem odzienia. Nie budź strażników Mrocznego Lasu. -Smok delikatnie pogładził ciepły policzek wieśmy. -Dwa światy trwają w wieczystej równowadze, niedobrze jest zakłócać ten stan bez potrzeby, ale czasem Los tak kieruje naszym życiem, że ścieżka prowadzi właśnie tam. Najważniejsze, to pamiętać o drodze powrotnej. Jeśli Siniger nie zapomniał, jeśli i ty będziesz pamiętać, wrócicie bezpiecznie na powierzchnię. Jednak...-pazurzasta łapa rozchyliła filigranową dłoń Margo, wciskając w nią małe zawiniątko. -Jednak miejsce Bajarza w podziemnym świecie nie może pozostać puste. Zajął je w ten czy inny sposób, zakrzywiając rzeczywistość, przenikając ciemność swoim światłem. Tu masz coś, co pozwoli ci je zapełnić.
-Nie pójdziesz ze mną? Nie jestem gotowa...
-Pojawienie się Smoka w podziemnym świecie zawsze powoduje wielki rwetes i zamieszanie. -złote oczy błysnęły, jakby Smok wspominał jakąś dawną psotę. -Zwracanie uwagi poddanych Pani na to, co dzieje się obecnie na jej dworze nie jest nam do niczego potrzebne, bo mogłoby źle wpłynąć na decyzje, jakie będzie musiała podjąć. Skoro nie jesteś gotowa, zostań. Nie mogę cię zmusić do tego, byś ruszyła w ciemność wbrew swej woli.
-Jeśli pójdę...Wrócimy stamtąd? -Margo zagryzła usta. Obracała w dłoniach zawiniątko, czując ciepło promieniujące przez zgrzebny materiał. Świeciło w narastającym mroku jak małe, pulsujące słońcem serduszko.
-Nie wiem.
Przez długą chwilę ani Smok ani wieśma nie przerywali ciszy. Była potrzebna by usłyszeć te najgłębsze myśli, obawy i lęki. Zmierzyć się z nimi na poziomie równie realnym co miękka ziemia pod stopami. Później nie będzie na to czasu. Nie będzie czasu na strach plączący nogi, gmatwający umysł w lepką pajęczynę.
-Gdzie jest wejście do Podziemi?
-Drzwi do świata mroku są zawsze tuż obok. Łatwo tam trafić. -Smok rozpostarł skrzydła. Ciemność rozlała się wokół Margo dusznym aksamitem śmiertelnego całunu, otuliła popiołem minionych istnień by cisnąć jak bezwładną figurynkę wprost w ramiona lodowatej czerni.

 Jeśli ktoś zna autora obrazu, proszę o info
Viewing all 127 articles
Browse latest View live